POŁUDNIE TUNEZJI
Być w Tunezji i pustyni nie widzieć! Poza tym, południe kraju też trzeba zobaczyć! Więc jedziemy!
Poprzedniego dnia poszliśmy na dworzec autobusowy dowiedzieć się, jak kursują autokary do Tezeur. Niewiele żeśmy się dowiedzieli, bo wszystko było pozamykane. Kilka kartek poprzyczepianych na szybach kas z ichnim "maczkowym" pismem... Dopiero, kiedy porozglądaliśmy się, znaleźliśmy na samej górze, nad kasami, spis odjazdów i przyjazdów. Tyle, że ciężko było się zorientować, co gdzie i kiedy, bo było mnóstwo odnośników, a odnośniki po francusku. A ja po francusku, to tylko "merde".
Szczęśliwie, na miejscu kręciło się kilka osób, dla których byliśmy swoistą rozrywką, a że ludek tunezyjski życzliwy i ciekawy, to mimo braku możliwości porozumienia się w jednym języku, jakoś żeśmy się dogadali... Okazało się, że bilety kupimy przed odjazdem autokaru, który odjeżdża o 5.15.
Pobudka o 3.30 i o 4.15 wychodzimy z hotelu. Idziemy na skróty ulicą Viktora Hugo. Po drodze wstępujemy do kawiarni (zawsze otwartej) i pijemy wspaniałą kawkę. Jesteśmy jedynymi gośćmi, zresztą na ulicach też nikogo nie ma. Raz tylko spotkaliśmy miejscowego, który był pod wpływem czegoś tam, bo przecież nie alkoholu...
AUTOBUSEM DO GAFSY
Wreszcie dochodzimy do dworca. Tylko raz skręciliśmy w nieodpowiednią uliczkę i pobłądziliśmy nieco. Na miejscu zebrało się sporo ludzi. Kasy jeszcze pozamykane i dowiadujemy się, że bilety należy kupić w autobusie. Wszyscy wychodzą z hali i idą na zewnątrz. Uważamy, że miejscowi, więc wiedzą co robią. Idziemy za nimi i wychodzimy na teren zajezdni autobusowej. Czekamy grzecznie w tłumku ludzi, kobiet i dzieci.
Czarno, to jakoś widzę. Ludzi sporo, na pierwszy rzut oka, widać, że więcej niż miejsc. Do Tozeur mamy koło 8 godzin jazdy. Niezbyt nam się podoba perspektywa stania przez cały ten czas...
Naradzam się z Panią Elą. Uzgadniamy sposób postępowania. Mamy doświadczenie! Ostatecznie dzieciństwo minęło nam w "kolejkowym" kraju.
Podjeżdża autokar. Ludzie się rzucają aby zająć miejsca. My też. Przygotowani. Ja z dwoma plecakami w rękach, skutecznie blokuję przepływ innych do środka, a Pani Ela przede mną. Stanowiłem korek nie do przepchnięcia i ominięcia. Udrożniłem przelot dopiero po zajęciu przez moją towarzyszkę podróży wygodnych miejsc...Może, to i nie było zbyt eleganckie ale skuteczne.
Siedzimy. Całkiem nieźle. Środek między kołami. Kilka osób stoi, co dowodzi słuszności naszego zachowania.
Do autobusu wsiadła również rodzinka z czworgiem dzieci w wieku, tak jakoś z wyglądu po 1, 2, 3 i 4 lat. Ojciec zaraz rozdysponował dzieciaki. Jedno (najmłodsze) zostało przy matce, drugie dał znajomemu, trzecie - zostawił przy sobie, a czwartego berbecia, przekazał pod opiekę młodej dziewczynie, siedzącej niedaleko od nas. Posadził na kolanach, burknął coś pod nosem i poszedł sobie. Do żony.
Dziewczyna (tak koło 20), była rozanielona. Nic nie protestowała, zaraz zajęła się opieką i pieszczotami, a że używała jaskrawej, taniej (tak myślę - bardzo nietrwała!) szminki, więc dzieciak po podróży bardzo ciekawie wyglądał. Miał takie ślady, że od razu skojarzyło mi się co by było, gdybym to ja z takimi znakami wrócił do domu...
Wstaliśmy wcześnie rano, a jazda działa trochę usypiająco. Zaraz za miastem oczy nam się pozamykały i mimo że chcieliśmy oglądać drogę, to nie dało rady. Od czasu do czasu, tylko otwieram oczy oglądając wsiadających i wysiadających na przystankach. Najczęściej są to ludzie biednie ubrani, ale nie widać, aby byli nieszczęśliwi. Na dłuższy przystanek, zatrzymujemy się mniej-więcej w połowie drogi do Gafsy.
Pół godziny przerwy. Jest, to widać, często używany przystanek, bo na szczerym stepie postawiony jest baraczek, który pełni rolę kawiarnio-sklepu. Obok postawiony namiot, który pełni rolę magazynku. A może i mieszkania dla obsługi.
Wszyscy wyszli, aby rozprostować nogi. Napić się kawy, coś przegryźć... Chociaż z tym przegryzaniem, to nie żałowali sobie całą drogę. Tutejsi mają, jakieś takie przyzwyczajenie, że śmieci rzucają na podłogę. Kiedy wychodzimy, widzę,że między siedzeniami i w przejściu między rzędami foteli warstwę papierków, opakowań, torebek... Jakoś nikomu, to nie przeszkadza.
Wielusetletnie przyzwyczajenie, że wszystko co upadnie ma się szybko rozłożyć, w obecnym "polietylenowym" świecie, nie zdaje egzaminu. Cywilizacja zbyt szybko przyszła, a poniektórzy nie zdążyli się jeszcze przestawić.
Pijemy kawę, krótki spacerek, dla rozprostowania kości i w drogę! Mijamy małe osady i miasteczka. Czasami zatrzymujemy się dla zabrania podróżnych. Przejeżdżamy przez Sfax, które to miasto robi na mnie wrażenie swoją czystością. Nawet chciałem wysiąść, ale Pani Ela zaprotestowała, bo i po prawdzie, mamy przecież jechać gdzie indziej...
Wreszcie dojeżdżamy do Gafsy.
GAFSA
Teraz tylko trzeba znaleźć dworzec autobusowy i niedługo będziemy w Tozeur. Pani Ela odwiedza miejscową toaletę i zdegustowana wraca mówiąc, że brudniej, niż na Ukrainie w podrzędnym miasteczku. Jakie, to szczęście, że zabraliśmy ze sobą papier toaletowy!!!
Szukamy jakiegoś punktu informacyjnego. Nic nie ma. Pytamy się ludzi (na migi), nie można się porozumieć. Wreszcie wypatrujemy nieduży budynek z dumnym napisem "HOTEL". Kiedy wchodzimy, coś mi mignęło w głębi. Delikatnie mówiąc - ktoś w szybkim tempie ewakuował się z recepcji. Po jakiś pięciu minutach dzwonienia, wyszedł przestraszony i spanikowany tubylec, który odetchnął z ulgą, kiedy zrozumiał, że nie chcemy nocować. Pokazał drogę do autobusu.
Okazało się, że są to louage, ośmiomiejscowe busiki. Oczekiwaliśmy czego innego, więc nie mogliśmy znaleźć...
Szybko znajdujemy, a właściwie, to nas znajdują, bo kiedy stanęliśmy na placu, to od razu kilku naganiaczy pytało się gdzie chcemy jechać. Od razu doprowadzili do odpowiedniego louagea i przekazali w ręce kierowcy.
Na razie jest nas tylko 5 osób. Czekamy aż się zapełni. Ten środek lokomocji ma to do siebie, że rusza, wtedy, kiedy się zapełni. Czekając na następnych pasażerów, wysiadam i zapalam papierosa. Zaraz obok, na ławce siedzi dwóch chłopców, po jakieś 13-14 lat.
-Cigaretes, cigaretes... - dopraszają się.
Dałem każdemu po jednym, rozumiejąc, że to nie dla nich. I słusznie, przy mnie nie zapalili.
-Dinara, dinara... - apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Tym razem już nie dałem. Coś między sobą zaczęli szwargotać, podśmiewać się. Trwało, to jakiś czas, aż jeden z podróżnych, szczupły Beduin w burnusie i ichnim zawoju na głowie, nie strzymał. Podszedł, dał klapsa w policzek jednemu z nich, aż echo poszło po całym placu i wrócił do busa.
Widziałem,po minach innych, że słusznie zrobił. Chłopcy zamilkli i zaraz poznikali. To się nazywa - wszystkie dzieci są nasze, więc wszyscy je wychowujemy... Wreszcie ruszamy. Nawet długo nie czekaliśmy, tak z pół godzinki.Droga, tęż minęła szybko, bo i busik pędził, jak szalony. Chciałem zobaczyć, jaką szybkość rozwijamy, ale szybkościomierz nie działał. Może, to i dobrze...
TOZEUR
W Tozeur idziemy od razu do Informacji Turystycznej. Jest na głównej ulicy, niedaleko "Station Louage". Chcemy się dowiedzieć o jakiś tanich hotelach, co zobaczyć, jak się poruszać...
Na miejscu siedzi młody czarnoskóry mężczyzna. Bardzo niechętny jakimkolwiek tłumaczeniom, za to chętny do sprzedania nam darmowych folderów, które i tak mamy z Sousse. Czasami też tak bywa. Wychodzimy nic nie załatwiając. Idziemy powoli główną ulicą, szukając jakiegoś hoteliku, który by nie wyglądał na zbyt drogi. Nawet długo nie szukaliśmy. Było kilka hotelików, raczej dla miejscowych, niż dla obcokrajowców, ale nam to nie przeszkadza. Wybieramy hotelik z kawiarnią prowadzoną przez starego, siwego Murzyna.
Za pokój płacimy 17 TND. Zwalamy plecaki w kąt i na zwiedzanie. Jest wczesne popołudnie, więc mamy sporo czasu...
Idziemy główną ulicą przed siebie, w hotelowej recepcji, wytłumaczono nam (więcej na migi niż słownie), że tam będzie dobry kierunek do zwiedzania. Na razie oglądamy ludzi. Są ciemniejsi, niż nad morzem, ale tak samo serdeczni i skorzy do pomocy. Uśmiechają się do nas i mówią "bonjour", ot tak, za nic... To inny kraj niż w centrach turystycznych.
Spacerując po mieście dochodzimy do wielkiej bramy strzeżonej przez dwa sfinxy. Jak zwyczaj każe, mają zakwefione twarze.
Idziemy dalej szeroką aleją wysadzaną daktylowcami, prowadzącą do oazy. Próbuję kilka owoców, ale chyba jeszcze nie czas, bo niezbyt dobre.
Wreszcie dochodzimy do oazy. Na samym skraju czatują chętni do podwózki na wielbłądzie, za jedyne 10 TND. Wolimy jednak na własnych nogach.
Tutaj, na południu, jest dużo cieplej niż nad morzem. W zacisznych, osłoniętych miejscach jest nawet gorąco. Idąc drogą mijamy małe jeziorko, z kąpiącymi się miejscowymi. Też bym hycnął, ale czas nas goni...
Za jeziorkiem, góra z piaskowca (właściwie-górka) Belwedere. Przy niej tablice z napisami po arabsku. Pani Ela mówi, że to sury. Wierzę na słowo, bo i tak nie dam rady sprawdzić.
Na wzgórze prowadzi wąski tunel wykopany w piaskowcu. Jedni wchodzą (my), inni schodzą (oni). Nie jest wysoko, szybko stajemy na szczycie. Panorama na całą okolicę. Na miasto, na pustynię, na oazę. Jest pięknie i mimo sporej grupki, takich jak my ciekawskich, intymnie. Poza nami nie ma żadnych cudzoziemców. Siadamy na skraju i kontemplujemy okolicę. Zbieramy siły na powrót do hotelu...
Wracając ze wzgórza, zachodzimy do miejscowego muzeum. Jest, to były pałac miejscowego paszy. Piękne wnętrza, piękne stroje, zbiór białej broni... Przy wyjściu, zaczepia nas dziewczyna w stroju hurysy, zapraszając na "Wieczór Arabski" z tańcem brzucha włącznie. Mówi po angielsku, więc się dogadujemy. To znaczy, nie dogadujemy się słysząc cenę. Za te pieniądze, to sam sobie zrobię, ewentualnie Pani Ela, tyle, że nie mamy dosyć alkoholu...
Powoli kierujemy się w stronę miasteczka i naszego hotelu. Po drodze zachodzimy do hotelu, na który nas nie stać. Jest otoczony wysokim, trzymetrowym murem z piękną bramą wjazdową. Dla piechurów jest mała bramka, w której stoi strażnik. Nas nie zatrzymuje, zapewne ze względu na kolor skóry. W środku bajka! Ogród. Pani Ela szczerzy zęby z zachwytu - bardzo lubi zieloność. Posiedziała, pooddychała wilgotnym powietrzem i rozmarzona, z żalem - wyszła.
Dochodzimy do hotelu, w którym mamy nocować. W hotelowej kawiarni jest kawa, herbata, jakieś soki, ale nic do jedzenia. Szczęśliwie mamy ze sobą bułki i serki i masło. Tylko noża brak.
Trudno było, ale się dogadałem - rysując. Teraz tylko kolacja, herbatka miętowa i spać...
Raniutko wstajemy i idziemy na postój busików. Tym razem podjeżdża normalny autokar, do którego się ładujemy. Plecaki, to jednak dobra rzecz! Mamy miejsca siedzące, nie tak, jak poznany na przystanku Brazylijczyk z walizką.
Do Medenine, jedziemy przez Douz. Droga prowadzi środkiem schottu, który teraz jest wyschnięty. Tylko tu i ówdzie widać rozlewiska wody. Rozciąga się aż po horyzont zamknięty górami, które odbijają się w tej solance. Dalej, za jeziorem, pustynia. Widać ślady sezonowych rzek. Opady muszą być całkiem duże, bo puste teraz koryta, są szerokie i dosyć głębokie. Możemy paść oczy niespotykanymi u nas kolorami. Występują wszystkie, chyba, odcienie brązu i żółci, tak przemieszane ze sobą, że można, to podziwiać bez końca...
MEDENINE
Wreszcie dojeżdżamy do Medenine. Z autobusu wychodzimy, gdzieś na peryferiach, ale nie ma problemu, bo pełno taksówek. Za 5 TND jedziemy do centrum. Szybko znajdujemy hotel i się meldujemy. Zachciało nam się luksusów, więc wzięliśmy najdroższy pokój. Za całe 10 TND za dwie osoby.
Jest wczesne popołudnie, więc idziemy do miejscowej garkuchni na obiad. Przy jedzeniu zastanawiamy się co robić. Dochodzimy do wniosku, że najlepiej będzie, jeżeli weźmiemy taksówkę i każemy się obwieźć po ciekawych miejscach. Na postoju zatrzymałem taryfę kierowaną przez młodego kierowcę. Dogadaliśmy się. Za 60 TND przez trzy godziny woził nas po bezdrożach.
Kierowca, był biedny, co widać było na pierwszy rzut oka, ale bardzo sympatyczny. Ali, bo tak miał na imię, starał się, jak mógł, aby nas zadowolić. Dowiózł nas do ksaru El Hallaut, gdzie proponowano nam nocleg za 26 TND w pokoju z wygodami (łóżko, koce i blisko kibelek). Jak sobie obejrzałem wygody, to pomyślałem, jak by było bez wygód? Goła polepa?
Nie korzystamy. Pijemy kawę i dalej w drogę! Serpentyny szos, skalista pustynia, tu i ówdzie małe osady... Góry, jak z epoki dinozaurów! Nawet, jakiś dowcipniś na szczycie jednej z gór postawił rzeźbę dinozaura z małym. Jest doskonale widoczna z przejeżdżającego samochodu.
Wracamy do hotelu. Oglądamy dokładniej pokój, który zajmujemy. Kibel - syf. Koce - nietrzepane, chyba od roku. Mamy nauczkę, nie należy w takich hotelikach brać tego, co najdroższe, tylko to, co inni. Tak, jak z jedzeniem w garkuchni.Tam, gdzie dużo ludzi, tam dobrze i zdrowo...
Jakoś noc przespaliśmy w opakowaniu. Jakoś, żadne nie chciało się rozebrać. Rano Pani Ela wprowadziła małe zamieszanie, bo poszła do wspólnej toalety. Kiedy weszła wszyscy siedzący w kabinach dostali nagłego ataku kaszlu. Albo przeziębili się, albo Zapach Białej Kobiety, tak na nich podziałał...
Wracamy do Sousse. Louagem. Ze sprawnym szybkościomierzem. Zerknąłem. Teraz wiem wszystko! W życiu nie jechałem takim gruchotem z prędkością 130 km/godzinę! Więcej już nie patrzyłem.
Sousse! Czysty hotel, gorący prysznic. Czysta pościel. Życie jest piękne!!!