napisał: Piotr Wojtkowski...

PUNO - JEZIORO TITICACA



26 kwietnia - niedziela


Highslide JS Highslide JSWykąpani i umyci idziemy na śniadanko. Posiedzieliśmy sobie z dziesięć minut w stołówce przyglądając się, jak przekomarzają się bufetowa z kelnerem. Wreszcie się zdenerwowałem i sam sobie doniosłem, to co dawali do jedzenia. I dobrze zrobiłem, bo zostaliśmy zauważeni. Szybko doniesiono nam, co się należało. Pani Ela zabrała naszą, przywiezioną z Polski herbatę, więc wzięliśmy tylko wrzątek. Jaka dobra herbata! I smak i zapach... To było ze śniadania najsmaczniejsze. Jacek pozostał przy mate de koka, mówił, że mu smakuje.

Po śniadaniu na miasto! Pani Ela z optymizmem patrzy się na otaczający świat i chce się napić dobrej kawy.

Wyjeżdżamy dopiero jutro, więc mamy czas na zwiedzanie Cuzco. Trafiamy do kawiarenki przy placu des Armas. Kawa jest mniej podła niż zazwyczaj - tak twierdzi smakoszka, ale ja myślę, że po tym trekkingu, byle było coś smaczniejsze od trawy, to będzie dobre.

Highslide JS Highslide JS Trochę pochudliśmy. Jacek mówi, że musi się odpaść, bo go więcej żona na taki wyjazd nie puści. Ot takie rozmowy przy kawie...Odprężeni i zadowoleni z życia wychodzimy na plac. Jakiś tłumek przy katedrze.

Podchodzimy bliżej i widzimy, że na specjalnie zbudowanym podwyższeniu zasiedli "oficjele". Otoczone, to wszystko kordonem policji. Czekają. My też, bo z pewnościącoś będzie się działo.

No i działo się! Taki mały pochodzik. Jak u nas w słusznie minionych czasach na 1-go Maja. Były i transparenty niesione przez demonstrantów, i przygrywająca do taktu orkiestra, i relacja na żywo nadawana przez głośniki... Było pięknie!

W pochodzie uczestniczył lud pracujący miast i wsi! Byli robotnicy i pracownicy biurowi. Szczególnie podobały nam się panie usiłujące iść krokiem defiladowym w szpilkach po nierównym bruku... Highslide JS Highslide JS Całość zamykały oddziały policji i wojska. Dobrze odżywione, rosłe (na peruwiańską miarę) chłopy!

Po defiladzie, cywile porozchodzili się grzecznie, co poniektórzy stawali przy fontannie i robili sobie pamiątkowe zdjęcia. Jacek zasięgnął języka i przekazał nam, że taki cyrk odbywa się co niedziela. Zasada - chleba i igrzysk w 50 procentach wykonana. Tyle, że trudno tym zapełnić brzuchy...

Podbudowani radosną atmosferą wchodzimy w wąskie i kręte uliczki Cuzco.

Zrobiła się pora obiadowa, więc szukamy czegoś w miarę taniego i możliwego do przełknięcia. Dochodzimy do knajpki, gdzie siedzą miejscowi. Wchodzimy i zamawiamy.

Siedzimy przy stoliku stojącym przy oknie, z którego roztacza się widok na całe miasto. Jeżeli jedzenie będzie takie dobre, jak widok... Highslide JS Highslide JS I było! Zamówiłem rybkę, a pozostali (Pani Ela i Jacek) owoce morza. Ja nie mogę jeść czegoś, co się na mnie patrzy. Nawet po śmierci. Jacek jest wegetarianinem, ale z wyłączeniem "owoców morza". Zjedli te swoje wąsate i patrzące z wyrzutem robaczki ze smakiem. Ja rybkę zresztą też. Popiliśmy piwem i poszliśmy dalej.

Jeszcze tak z godzinkę, połaziliśmy po uliczkach, a później zeszliśmy do miasta. I to było mądre. W pewnym momencie zacząłem się troszkę dziwnie czuć. Jakieś burczenie w dole brzucha... Hostel był niedaleko, więc zdążyłem. Tak zakończyłem zwiedzanie Cuzco...



27 kwietnia - poniedziałek


Highslide JS Highslide JS Wcale się dobrze nie czuję. Żadnej surowizny. Żadnych soków. Dieta. Bułeczki z dżemem i już. Jacek kupił w aptece jakieś pastylki, ale mówi, że to dopiero jutro będzie dobrze działać. No cóż...

Zbieramy się i jedziemy do agencji turystycznej, skąd mamy autobus do Puno. Przejazd ze zwiedzaniem. Za 25$. Od głowy.

Co-nieco zobaczyłem. W przerwach. Tylko w muzeum nie było papieru toaletowego, tak, to wszędzie czysto i porządnie.

Wreszcie jedziemy!

Jest rano, słoneczko świeci i gdyby nie przypadłość, byłbym całkiem szczęśliwy. Widoki za oknem autobusu wspaniałe. Przejeżdżamy przez nieco górzysty odcinek drogi i dojeżdżamy do płaskowyżu. Highslide JS Highslide JS Cały czas będziemy jechali na wysokości powyżej 3000 m npm. Trzeba głęboko oddychać i żuć kokę. Jest w miarę dobrze. Pierwszy przystanek w Andahuaylillas.

Piękny kościół z końca XVI wieku pod wezwaniem Piotra Apostoła. Bogaty. Ołtarz główny i boczne nawy złocone z 24-karatowego złota. Kolumny pokręcone, wszystko bardzo ozdobne. Nawet taki laik, jak ja od razu widzi, że budowali go Arabowie, albo ci, którym się ten styl podobał. Myślę, że kiedy w Hiszpanii inkwizycja (taki ichni IPN) się rozszalała w poszukiwaniu nie dość katolickich poddanych, ci którzy nie czuli się pewnie, wyemigrowali do świeżo podbitych krajów. Przenieśli swoje zwyczaje i oczywiście, umiejętności. W tym kościele właśnie to widać. Dużą niedogodnością jest, to, że nie wolno robić zdjęć. Szczęśliwie, przy wejściu siedział sprzedawca i kupiłem za parę soli folder i kilka fotek. Highslide JS Highslide JS Wejście, oczywiście płatne - 10 soli.

Następny przystanek, to Raqchi.

Świątynia Wiracochy. Właściwie, to nie świątynia, tylko kompleks świątynny. Taka mała ichnia Częstochowa. Pięknie położone w dolinie na wysokości 3450 m npm. Niedaleko widać nieczynne obecnie wulkany. Sam komleks składał się z wielkiej, monumentalnej świątyni Wiracochy i klasztoru kapłanek.

Jak wszędzie, przy takich centrach wyznaniowych (jak mało się ten świat zmienił...), również i tutaj sporo było budowli do obsługi pielgrzymów. Pozostały ruiny i fundamenty.

Highslide JS Highslide JS Powoli odrestaurowują to wszystko, ale jeszcze potrwa zanim będzie wyglądało, jak dawniej.. Widać, jednak że teren zadbany i cały czas porządkowany. Są stawy i pólka uprawne. Ziemia żyzna, bo powulkaniczna. Rośnie wszystko, jak na drożdżach. Po stawach pływają kaczki, na łąkach pasą się krowy. Nawet średnio łaskawy (nie dał się pogłaskać) kotek się tam plątał. Pochodziliśmy troszkę i popodziwialiśmy. Im więcej oglądam, tym bardziej jestem przekonany, że dawniej kraj ten był bardziej zaludniony niż jest teraz...

Jedziemy dalej. Na obiad.

Póki co, to mam co innego na głowie, a właściwie w innej części ciała. Szczęśliwie szybko dojechaliśmy. Było czysto i schludnie.

Highslide JS Highslide JS Przy obiedzie przyglądamy się oknom. Wyglądają, jak w każdym z ciepłych krajów. Nieszczelne. Jak troszkę zawieje, to miło gwiżdże... Całkiem przyjemnie, tyle, że jest dosyć wysoko (blisko 4000 m npm) i wiaterek troszkę rześki...

Najważniejsze, jednak, że obiad smaczny (jak na Peru). Jem oszczędnie, nie tak jak moi współtowarzysze, którzy zajadali się galaretkami i owocami, że o cieście, to nawet nie wspomnę... I wszystko, to na moich oczach. Z chwaleniem, że smaczne... Zemszczę się przy okazji. Jeszcze nie wiem jak, ale coś wymyślę...

Jedziemy jakiś kwadrans i zatrzymujemy się aby obejrzeć farmę. To nie całkiem była farma, ale było bardzo sympatycznie. Pani Ela nakarmiła lamę. Ja obejrzałem sobie hodowlę świnek morskich (przysmak - i tak nieźle, na pampasach argentyńskich przysmakiem jest bycze przyrodzenie). Highslide JS Highslide JS Jak zwykle stragany i sprzedający pamiątki. Pani Ela tak się elegancko zakręciła, że zanim się zorientowałem została właścicielką srebrnego wisiorka...

Dojeżdżamy do La Raya.

Najwyższy punkt na trasie. 4335 m.n.p.m. Punkt widokowy, rzeczywiście pięknie położony. Jest mała zatoczka, przy której parkują autobusy, a w zatoczce małe targowisko. Ubrane w swoje stroje Indianki sprzedają pamiątki. Jest wszystko. Od ubrań do pluszaków. Właściwie, to nie są pluszaki, tylko lamiaki, bo jak nazwać przytulanki z wełny lamy? Są śliczne. Takie ładne, że nawet nie pytam o cenę. Zresztą, Pani Ela nie lubi durnostojkowatych zbieraczy kurzu, a dziecko już wyrosło...

Highslide JS Highslide JS Okolica piękna. W oddali widać śnieżne szczyty Andów. Droga znajduje się na skarpie, a niżej, po równinie biegną tory kolejowe. Kolej Malinowskiego. Do niedawna najwyżej położona kolej. Akurat jedzie pociąg. Niebieska lokomotywa i pięć w takim samym kolorze wagonów. Pięknie to wygląda na tle zielonkawej półpustynnej trawy, z górami w głębi...

Po następnych dwóch godzinach jazdy docieramy do Pucary. Miasteczko marniutkie i biedne, ale za to jest muzeum. Z artefaktami.

Niestety, obejrzałem tylko co-nieco... Nie pozwolili, jak zwykle, robić zdjęć, poza tablicą, na której zostało wykazane, że kultura Ameryki Południowej jest równie stara, jak nasz świat antyczny.

Highslide JS Highslide JS Może i prawda. Tylko, w takim razie, biedni naukowcy muszą znaleźć inne wytłumaczenie zaludnienia Ameryki. Bo przez Przesmyk Beringa, to by chyba za długo trwało. To jednak kawał drogi...

Muzeum, jednak warte zobaczenia. Między innymi, na własne oczy obejrzałem Kosmonautę (wg. Denikena), który stoi z hełmem (wg. mnie, to była głowa, ale gdzie mnie do Denikena!).

Jeszcze dwie godzinki jazdy i wreszcie o 17 docieramy do Puno - miasta nad jeziorem Titicaca na wysokości 3827 m.n.p.m.

Mamy adres agencji turystycznej (od Francuzów z trekkingu), więc bierzemy taksówkę i jedziemy. Pierwszy szok! Za 5 soli! Z miejsca widać, że ceny są niższe. Załatwiamy tam na jutro wycieczkę na jezioro i bilety do Arequipy. Przy okazji i hotel. Niedrogo. Wychodzi po 20 soli od łebka. Jest już po 18 jak lądujemy w hotelu. Wszystkie urządzenia sprawnie działają... Jutro na jezioro!!!



28 kwietnia wtorek


PUNO - Titicaca

Highslide JS Highslide JS Wreszcie lekarstwa zaczynają działać! I całe szczęście, ponieważ płyniemy na jezioro.

Jezioro Titicaca leży dosyć wysoko, bo na 3820 metrze npm. Jest olbrzymie! Ma 176 km długości i ponad 35 km szerokości. Jest też dosyć głębokie, w najgłębszym miejscu ma 281 metrów. Kąpać się raczej nie można, chyba, że jest się morsem. Temperatura wody oscyluje między 3 a 13 stopniami Celsjusza.

Wycieczkę zaczynamy z portu, w którym cumuje mnóstwo łodzi wycieczkowych. Są to dawne kutry rybackie, których właściciele doszli do wniosku, że w ten sposób zarobią i łatwiej i lepiej... Nasz kuter, jak i pozostałe ma dwa pokłady. Niższy - zadaszony, z wygodnymi fotelami (autobusowymi) i górny, gdzie można usiąść na świeżym powietrzu, w słoneczku (jeżeli akurat jest) i podziwiać widoki.

Highslide JS Highslide JS Mamy szczęście! Przewodnik mówi, że dopiero co skończyła się pora deszczowa i jeszcze parę dni temu padało... Ale, to było parę dni temu. Teraz jest słońce, w którym się grzejemy i siedząc na górnym pokładzie oglądamy okolicę.

Płyniemy po płytkich wodach jeziora, zarośniętych trzciną, w której porobione są kanały do żeglugi. Jest tak płytko, że widać dno. Wypatrywałem rybek, ale nic mi się nie udało zobaczyć, z pewnością jednak są, bo różnorakiego ptactwa mnóstwo. Powoli kanały robią się coraz szersze. Wypływamy z głębsze wody. Mijamy zarośniętą, płaską wysepkę na której pasą się świnie. Przestraszone odgłosami silnika biegną wzdłuż wysepki, co wygląda, jakby się z nami ścigały... W dali widać panoramę Puno, które położone jest na stokach gór otaczających jezioro. Jest pięknie! Błękit nieba, niebieskość wody, Highslide JS Highslide JSw oddali miasto na stoku góry, które z tej odległości wygląda czysto i porządnie.

Wreszcie dopływamy do pływającej wyspy. Już na nas czekają mieszkańcy. Zapraszają do siebie. Bardzo się cieszą, że nas widzą! Dobijamy do wyspy i schodzimy.

Mieszkańcy dla nas przedstawiają krótką scenkę, jak odbywa się handel. Pieniędzy raczej nie używają - wymieniają się. Stroje kobiet kolorowe - egzotyka. Oglądamy również jak buduje się wyspy.

Trzcina jest dobra na wszystko. Do jedzenia też. Próbowałem - nawet smakowało. Ma bardzo dużo selenu, dlatego mieszkańcy wysp mają zęby do późnej starości.

Na wyspie jest wszystko. Małe zagonki,hodowla drobiu, staw rybny. Wyspiarze mają nawet telewizory i elektryczność. Z baterii słonecznych.

Highslide JS Highslide JS Pochodziliśmy i popodziwialiśmy. Wlazłem nawet na wieżę obserwacyjną, skąd mogłem obejrzeć okolicę. Sporo jest tych wysp. Dla dzieci, na sąsiedniej wyspie istnieje szkoła, do której samodzielnie dopływają łódkami. Cóż - życie jest ciężkie...

Kiedy już skończyliśmy zwiedzanie i wsiedliśmy do łodzi, nasz przewodnik troszkę poopowiadał.

Zachowują we wdzięcznej pamięci Fujimoriego, który ich ucywilizował. Założył baterie słoneczne, postawił szkoły, a nawet kazał w każdym gospodarstwie postawić ubikację. Mówił również, że ludzie tutaj długo żyją, ale ja raczej nie spotykałem starszych osób. Myślę, że ich chowają w domach i nie wypuszczają na dwór. Również twierdził, że powszechne jest stosowanie prezerwatyw. Może po prostu nie wiedzą, że jest to produkt jednorazowego użytku? Kobiet w ciąży i dzieciarni nie brakuje... No cóż, każdy chciałby pokazać swój kraj z jak najlepszej strony... Highslide JS Highslide JS

Wypływamy z zatoki i płyniemy na prawdziwą wyspę.

Wychodzimy na przystani i musimy przejść całą wyspę, bo mają nas zabrać z drugiej strony. Wyspa jest górzysta, ale widać, że mieszkańcy pracowici, bo bardzo dużo tarasów jest uprawianych. Na łąkach wypasane są owieczki. Zupełnie jak w Grecji...

Pani Ela mówi, że bardziej jej przypomina Korsykę, a to ze względu na ubiór mieszkańców. Czarne, długie spodnie i takież, tyle, że krótkie, kamizelki...

U podnóża góry są poustawiane stoły. Zapraszają na obiad. Mam jeszcze delikatny żołądek, więc rezygnuję, Jacek teraz się sypnął, że też nie czuje się najlepiej (jak miło!). Pani Ela zostaje, my idziemy dalej.

Wchodzimy po schodkach na sam szczyt. Tam jest miasteczko, domy, sklepy, ratusz i wielki plac.

Highslide JS Highslide JS Kiedy wchodziliśmy słychać było muzykę. Cały czas ten sam kawałek. Kiedy weszliśmy na górę zobaczyliśmy co to! Na końcu placu, przy murku, nad skarpą, stała grupka grajków w strojach ludowych i ćwiczyła na jakąś uroczystość. Średnio im to wychodziło, ale jeżeli będą potrzebni za jakieś pół roku, to z pewnością się nauczą.

Połaziliśmy troszkę i pooglądaliśmy. Wreszcie doszła Pani Ela z resztą grupy. Przewodnik troszkę poopowiadał o zwyczajach.

Dowiedziałem się, że oni wszyscy, to są katolicy, ale wierzą w Matkę Ziemię. Ksiądz przyjeżdża tam raz na jakiś czas, ostatnio był jakieś trzy miesiące temu. Cóż za pole do popisu dla Ojca Rydzyka! Mógłby tak, tam pojechać i ich ewangelizować! Zbyt piękne, aby się ziściło...

Highslide JS Highslide JS Tylko na tej wyspie widziałem okna na parterze. Widać - albo mało kradną, albo kary duże!

Wreszcie zaczynamy schodzić na dół, do przystani, z której mamy odpływać. Schodząc po schodach (podobnych do tych z trekkingu), mijamy nosicieli. Przypłynęła dostawa puszek i butelek. Z różną zawartością. To wszystko wnoszą na plecach... Dochodzimy do łodzi i się ładujemy.

Przewodnik ma dla nas "miłą" wiadomość. W Juliaca strajk i blokada dróg.

Odpowiedź ludności na 70-cio procentową podwyżkę ceny wody. Jutro, więc nie pojedziemy do Arequipy. Jeszcze jeden dzień na wysokości bliskiej 4000 m. npm.

Highslide JS Highslide JSW minorowych humorach wracamy do hotelu... Po drodze, wstępujemy do agencji turystycznej, gdzie załatwialiśmy bilety na przejazd do Arequipy. Facetowi ciężko zrozumieć, że musi przepisać datę wyjazdu. Aby było śmieszniej, wie, że w Juliaca strajk i nie ma przejazdu. Chciałby nic nie robić i wziąć pieniądze.

Pani Ela brzydko się wyraziła o płci jej przeciwnej. Kiedy jej uświadomiłem, że trafiła na skarb (to znaczy na mnie), tylko westchnęła i długo milczała. Widać też jej wysokość trochę dokucza...Biedna!



29-go kwietnia środa


Highslide JS Highslide JS Śniadanie w hotelu i co dalej? Idziemy pasażem do Plaza de Armas. Teraz na spokojnie możemy go sobie pooglądać.

Jest śliczny. Zielony. Alejki obsadzone drzewkami i krzewami, które są postrzyżone w takie śmieszne kopułki. Są ławeczki, na których można usiąść i nawet wybrać - cień, albo słońce. Przysiedliśmy na takiej ławeczce, aby się zastanowić. Do agencji mamy się zgłosić po 12, więc jeszcze dużo czasu. Niechcący, któreś wypatrzyło pomnik kondora na wzgórzu górującym nad Puno.

Stamtąd, jest z pewnością piękny widok! Idziemy! Pomnik jest dobrze widoczny, bo i górka dosyć duża. Pokręciliśmy się po uliczkach, aż wreszcie doszliśmy do schodów.

Dużo ich. Na tabliczce jest napisane, że do samej góry jest 500 metrów. Dobrze jeszcze, że nie w pionie, tylko bardziej płogo. Dochodzimy do wniosku, że jak przeszliśmy Królewską Drogę Inków, to i tam wejdziemy... Highslide JS Highslide JS Zresztą mamy tyle czasu...

Schody są czyste, niezarośnięte. Śmieci też nie ma. Co jakiś czas jest platforma, gdzie można przysiąść, odpocząć. Tak, mniej więcej w połowie drogi myślę, że jednak nie za bardzo jestem ciekawy widoków... Idziemy jednak dalej i wyżej.

Wreszcie na górze!!! Pomnik, rzeczywiście imponujący, przy ogrodzeniu tabliczka, na której jest napisane, że znajdujemy się na 4017 m.n.p.m. Jest taka obskurna, że nie miałem zahamowań, aby się na niej wpisać. Nie całkiem, jako ja. Zwaliłem na Toniego Halika. Mam nadzieję, że nie miałby mi za złe...

Ledwo skończyłem pisać, gdy z budy wylazł policjant. I sprzątacz. Jeden wziął się za zamiatanie, a drugi, przez radiostację zgłosił, że przylazła trójka turystów.

Highslide JS Highslide JS Wykazał, że jest niezbędny! I na bardzo ważnym stanowisku! Chyba kazali mu nas pilnować, bo się przykleił aż do naszego odejścia. Był zdziwiony, że weszliśmy. Turyści, zwykle wjeżdżają samochodem, bo z drugiej strony jest wygodna asfaltowa droga.

Widząc nasze miny, rozpromienił się i stwierdził, że turyści bardzo rzadko korzystają ze schodów. Nawet poinformował, że jest ich 634. Tak sobie troszkę pogadaliśmy, chyba musiał zdać raport, bo wypytywał o narodowość i gdzie dalej jedziemy. A może po prostu był ciekawy...

Widok z góry na Puno i jezioro Titicaca, jest rzeczywiście imponujący! Puno w słońcu, nad błękitną taflą jeziora... Żeby jeszcze nie było tak wysoko...

Odpoczęliśmy i zeszliśmy po tych 634-ech stopniach...

Highslide JS Highslide JS Po drodze szukaliśmy sklepu, aby się nawodnić. Niestety, jeszcze widać za wcześnie dla miejscowych, bo wszystko pozamykane.

Kiedy zaczynaliśmy wchodzić, przy schodach stało kilka motorowych rikszy. Teraz nie ma żadnej, ale udaje nam się zatrzymać wolną.

Za 5 soli zostajemy dowiezieni do portu. Pierwszy raz czymś takim jadę i jest to dla mnie niezła zabawa. Co i rusz trzaskam fotki.

Wreszcie, po sfototografowaniu policjantów, Pani Ela dała mi do zrozumienia, że nie jest z tego zadowolona. Nawet bardzo nie bolało.

W porcie troszkę połaziliśmy po straganach, ale że ceny duże, to daliśmy sobie spokój z kupowaniem. Jacek dopytał się o statek-muzeum, który ma gdzieś niedaleko cumować. Dowiedział się, że to jakieś 5 kilometrów, może mniej. Idziemy. Highslide JS Highslide JS

Po drodze widzę rowerowe riksze. Jeszcze czymś takim nie jechałem! Zatrzymujemy dwie. Jedną jedzie Jacek, drugą Pani Ela i ja.

To jest właśnie TO!!! Zwiedzanie w tempie "rowerowym". Wzbudzamy małą sensację, widać niezbyt często widuje się tutaj takich turystów. Za mało Polaków...

Na końcowym odcinku droga prowadzi pod górkę. Rikszasz zaczyna sapać. Zeskakuję z siedziska i przy wiwatach pracujących obok robotników robię za trzecią klasę (pierwsza klasa siedzi - Pani Ela, druga klasa schodzi - rikszasz, trzecia klasa pcha - ja). Wszyscy zadowoleni, szczególnie właściciel wehikułu, kiedy zamiast 3, dostał 5 soli. Napracował się!

Aby dostać się na statek, trzeba przejść przez kawiarnię hotelową, a później zrobić mały slalomik między włączonymi polewaczkami i już jesteśmy przy trapie. Highslide JS Highslide JS

Statek jest na chodzie. To znaczy raz do roku zostaje uruchomiony i wypływa na szerokie wody jeziora Titicaca...

Na miejscu jest przewodniczka, która opowiada całą historię transportu i montażu. Rozłożony na 2766 części statek, był przez sześć lat przenoszony nad jezioro. I muły i ludzie musieli się napracować!!! Wszystko jest napisane na tablicy, tyle że po hiszpańsku. Zwiedzanie jest bezpłatne, ale, proszą o wsparcie na konserwację - po 20 soli od zwiedzającego. Jednak przymusu nie ma. Pani Ela wrzuciła do skarbonki 20 soli. Za siebie.

I słońce i wrażenia nastrajają optymistycznie. Idziemy na kawę do restauracji. Kawa droga i normalnie, jak w Peru - paskudna.

Highslide JS Highslide JS Do miasta wracamy busikiem za 5 soli. Za trzy osoby. To jednak nie Lima i nie Cuzco! Dojeżdżamy na sam Plaza de Armas, a stamtąd już blisko do naszej agencji turystycznej.

Mimo, że już jest koło pierwszej, to jeszcze tego, który miał nam kupić bilety niema. Poczekaliśmy do drugiej i wreszcie, dumny, że załatwił, się zjawił. Za każdy bilet doliczył sobie 5 soli, ale zaoszczędziło nam to trochę czasu, bo mogliśmy się powłóczyć po Puno.

Po drodze Jacek, gdzieś się zawieruszył, poszedł zatelefonować do domu i jakoś tak, nie mogliśmy się odnaleźć. Pani Ela znalazła sklep "z mydłem i powidłem", gdzie kupiliśmy nóż. Dobry, ostry i duży. Ciekawe, co będzie, jak go znajdą w bagażu podręcznym. Ma taki wygląd, że już żadnego tłumaczenia nie będzie!!! Ciekawe, czy mąż usiłującej wyrżnąć załogę samolotu, też idzie siedzieć? Highslide JS Highslide JS Cóż, być może niedługo się przekonam...

Mamy nóż, to możemy kupić arbuza. Mamy czym kroić! Do hotelu wracamy z połówką arbuza, a w niedługim czasie pojawia się i Jacek. Trochę protestował, ale jakoś wmusiliśmy w niego 1/3 połówki. Musi się przecież odpaść...

Ponieważ chwilowo mamy delikatne żołądki, jemy w piccerni. Przynajmniej do piccy nie dodają ziemniaków! Jutro do Arequipy! Wreszcie będzie poniżej 3 tysięcy metrów i będę mógł normalnie funkcjonować...

wróć na początek strony

POPRZEDNIA STRONA

NASTĘPNA STRONA