ŚRINAGAR - LEH
SOBOTA
Pobudka o 5.20. Barbarzyństwo! Ale co zrobić, mamy jechać do Leh w Ladakh. To jakieś 500 kilometrów, które mamy przejechać w dwa dni.
Ostatni raz płyniemy łódką do brzegu. Oglądamy innych płynących, w nie tak komfortowych warunkach, jak nasze. Wyładowana do granic możliwości łódka powoli podąża w tym samym, co i my kierunku.
Na dworcu autobusowym, nasz opiekun kupuje bilety do Leh po 800 rupii za sztukę (1PLN=16 rupii). Szybko znajdujemy właściwy autobus i zajmujemy miejsca. Nasze plecaki wędrują na półkę, a opiekun znika bez pożegnania. Pies z nim tańcował, widać za mało dostał...
Autobus (deluxe), miał odjechać o 6.30, ale jeszcze musi załadować pocztę. Jedziemy razem (innych konduktor wygonił) do Poczty Głównej, gdzie przesyłki lądują na dachu. Jeszcze tylko ładują się pasażerowie i w drogę!
Przejeżdżając przez Śrinagar przyglądam się tabloidom, stojących przy posterunkach. Napisy Pani Ela tłumaczy: "UTRZYMYWACZE POKOJU", "CIESZ SIĘ PIĘKNEM - MY JESTEŚMY NA STRAŻY". Bardzo mi się podobają. Widać, że ktoś ma duże poczucie humoru.
W autobusie robi się coraz ciaśniej. Całością dyryguje Pan Konduktor. On rozmieszcza wsiadających, decyduje kogo zabrać, a kto nie jest godzien jechać. Czyściutko ubrany, w jasnych sztruksach i białej koszuli, pozytywnie odbija się od innych podróżujących.
Po jakiś dwóch godzinach jazdy robimy w przyprzydrożnym barze przystanek. Herbata - 15 rupii! Rozbój na równej drodze! Zwykle kosztuje nie więcej niż 10!
Rozprostowujemy nogi, podziwiając przy okazji okolicę. W oddali widać GÓRY!!! Wysokie góry. Strzeliste, pobielone szczyty, odbijające światło słoneczne wspaniale kontrastują z błękitem nieba. Jest pięknie!
Jedziemy dalej. Zaczynają się serpentyny, asfalt gdzieś, to znika, to znowu się pojawia. Przejeżdżamy przez potok. Dosłownie. Zaczynam rozumieć, dlaczego droga jest przejezdna tylko w sezonie letnim. Przy większych opadach byłoby bardzo trudno tędy przejechać. Pniemy się coraz wyżej wąską drogą, która zmusza naszego kierowcę do częstych przystanków, aby przepuścić jadących z przeciwka.
Wreszcie koło 11 przystanek na lunch. Pani Ela zamawia coś tam. Miseczka z warzywami i ciapaty. Bardzo ostre.
Jedziemy jeszcze jakąś godzinkę, może troszkę dłużej i znowu przystanek. Nie puszczają.
Stoi kolejka samochodów Nasz Pan Kierownik Autobusu biega z nieszczęśliwą miną, a my siedzimy. Przy okazji przystanku dosiadło się do nas kilku plecakowych Hindusów. Mam okazję pooglądać, jak zachowuje się bogatsza klasa. Są normalni. Kiedy jedzą, to głośno mlaszczą, po jedzonku, aby ulżyć swoim brzuszkom, pobekali troszeczkę, a śmieci wywalili na zewnątrz. I tak dobrze, bo mogli rzucić nam pod nogi. Luzacy...
Po dwóch godzinach stania, wreszcie ruszamy! Żebym wiedział co będzie dalej, to z pewnością byłbym bardziej powściągliwy w wyrażaniu radości...
Najgorsze było pierwsze 15 minut. Bo ile można się bać!? Wreszcie wytłumaczyłem sobie, że to nic nie będzie bolało. Jakieś 5 sekund strachu, a później już ciemność i spokój... Jak w Tupolewie pod Smoleńskiem.
Tak więc po jakiś 15 minutach jazdy, rozluźniłem się i zacząłem spokojniej patrzyć na mijane atrakcje. A były! Kiedy oglądałem filmy, w których autobus jedzie skrajem przepaści, tak że jego jedno koło wisi w powietrzu, to nawet mi się podobało. Tyle, że w życiu się nie domyślałem, że ja coś takiego będę przeżywał.
Jedziemy wąziutką drożyną, taką, że autobus ledwie się mieści, a na zakrętach, to się nie mieści. Nad nami zwisające skały, które w każdej chwili mogą się urwać, zresztą drożyna jest usiana kawałkami skał, większymi i mniejszymi. Obok nas, albo ściana skalna, tak blisko, że mogę ją dotknąć dłonią przez okno jadącego autobusu, albo... nic. Wszystko zależy, po której stronie serpentyny jesteśmy.
Nic, wtedy kiedy patrzę się na wprost przez okno. Kiedy spoglądam w dół, to widzę wstążeczkę rzeki. Daleko, daleko w dole... Atrakcji nie brakuje. Szczególnie przy mijankach. Kiedy jesteśmy przy ścianie, jakoś mi nie przeszkadza przyglądanie się jadącemu z przeciwka pojazdowi i zgadywanie, czy się ześliźnie, czy nie. Gorzej, kiedy, to my jesteśmy po zewnętrznej. Wtedy zaczynam oddychać dopiero, kiedy już się minęliśmy.
I tak przez jakieś trzy kwadranse.
Wreszcie mijamy przełęcz Sonamarg (4730 m npm) i zaczynamy zjeżdżać do Kargil (2704 m npm).
Za przełęczą zatrzymujemy się w punkcie kontrolnym, gdzie trzeba wypełnić kwestionariusz, w którym opisujemy gdzie jedziemy i po co.
Serpentyny już nie są takie jak poprzednio. Troszkę szersze, a i czasami trafia się asfalt. Oddychamy z ulgą i podziwiamy, już na spokojnie widoki. Przejeżdżamy kilkakrotnie przez potoki spływające z gór, ale nasz stary, zdezelowany autobus, dzielnie pokonuje wszystkie przeszkody! Pani Ela jaśnieje! Widok gór bardzo pozytywnie na nią działa.
Przed samym Kargil, godzinkę jedziemy podobną drożyną co poprzednio, ale teraz jesteśmy już w miarę przyzwyczajeni. Poza tym jesteśmy głodni i zmęczeni, więc robi nam się wszystko jedno.
Podróż trwała do godziny 20. Dwanaście godzin.
W Kargil wyładowujemy się na dworcu autobusowym i znajdujemy hotel. Właściwie, to nawet żeśmy go nie szukali. Był dobrze widoczny z terenu dworca i zaraz tam wszyscy (albo prawie wszyscy) poszli. Za pokój dwuosobowy zapłaciliśmy (w przeliczeniu na nasze - 22 PLN). Zwalamy plecaki i idziemy na miasto kupić coś na ząb. Po drodze widzę plakat reklamujący hotel, w którym się zatrzymaliśmy. Pani Ela tłumaczy: "HOTEL KORONA - BĘDZIESZ SIĘ CZUŁ JAK W DOMU!".
No cóż. Żebym tak miał, to musiałbym mieszkać sam i chlać ze cztery lata, bo w krótszym czasie nie dałbym rady doprowadzić pokoju do takiego stanu. Syf gorszy niż w tym w Medenine w Tunezji. Ale tutaj, to normalka. Pokój oświetla żarówka wisząca u sufitu na samych przewodach. Za tapczan (Pani Ela nieładnie przezwała - barłóg) służy coś zbitego z 4 desek wypełnione jakimś materacem o miękkości dębowej dechy. Kibel taki, że jeszcze siku, to jakoś zrobiłem, ale na więcej nie mogłem się zdecydować. Menele u nas mają lepiej i czyściej.
NIEDZIELA
Po dzisiejszych wrażeniach szybko poszliśmy spać. To znaczy - szybko się położyliśmy. Ze spaniem nie było tak łatwo. Kargil leży na wysokości 2400 m npm i można byłoby się spodziewać, że będzie rześko. Spodziewać, to się można. Wielu rzeczy.
Nie było rześko. Było wilgotno i ciepło. Tak ze dwadzieścia parę stopni. To też dobrze. Chciałem spać w "opakowaniu", ale Pani Ela przekonała mnie, że lepiej będzie w prześcieradle. I słusznie, bo za klimatyzator robiło okno, które cały czas mieliśmy otwarte. Jakieś robaczki całą noc po mnie łaziły, ale nie gryzły. Leh leży na wysokości 3 500 m npm, to tam z pewnością będzie chłodniej!!!
Po ciężkiej nocy, budzimy się o 3.15. Szybciutko do kibelka, który jest jeden na cały korytarz, więc trzeba się spieszyć, aby nie stać w kolejce i na dworzec autobusowy.
Latarka jest pod ręką, więc długo nie szukaliśmy autobusu. Siedzimy na tych samych miejscach i czekamy, aż ruszy.
Czas oczekiwania umilają nam modły muezzinów dobiegające z meczetów. Jest też jakaś świątynia buddyjska, bo słychać ichnie dzwonki i pieśni. Usiłowali zagłuszyć, ale przegrali. Meczety mają lepsze nagłośnienie... Jest 4 rano. Cieszę się, że żyję w kraju, w którym modły zaczynają się od szóstej...
Ruszamy punktualnie o 4.30. Nasz Pan Kierownik Autobusu, już nie jest taki czysty, jak wczoraj. Widać po jego ubranku (nie zmienił), że również miał ciężką noc.
Powoli zaczyna się rozjaśniać. Świt nad górami... Pięknie to wygląda! Nie powiem, aby było warto znosić, to co żeśmy znosili, aby go zobaczyć, ale jeżeli już oglądamy, to trzeba chłonąć, jak najwięcej. Przecież nigdy więcej nie pojadę już tą drogą...
Kilka minut po szóstej, przystanek na herbatę. Po 5 rupii. W małej osadzie przydrożnej. Tutaj dopiero zaczyna się życie. Ludzie zaczynają dzień. Poza kilkoma garkuchniami, które chyba funkcjonują non-stop, wszystko pozamykane. Mieszkańcy dopiero zaczynają wstawać.
Jesteśmy na terenie, gdzie dominują buddyści. Czasami widać kapłana w purpurowych szatach. Na mijanych górach widzę od czasu do czasu przylepiony do zbocza klasztor.
Droga jest piękna. Nie tak ekstremalna, jak wczoraj, ale podobna.
Kiedy pozostało 97 kilometrów do Leh, znowu kontrola i spisywanie cudzoziemców. Tym razem jest więcej osób, bo doszli motocykliści. W naszym autobusie jedzie koło siedmiu białych. Jesteśmy rozrzuceni po całym pojeździe, tak że rozmawiamy tylko na przystankach.
Niecałe 100 kilometrów do celu. U nas, byłoby to, góra półtorej godziny jazdy. Tutaj, trzeba się przygotować na jakieś 4-5 godzin telepania się po wyboistej drodze. Jednak pogoda piękna, słoneczko świeci, cieplutko i przyjemnie.
Zaczynam tak ładnie pachnieć, że dostaję zakaz fotografowania. Siedzę na drugim od okna siedzeniu i do szyby muszę się przechylać przez Panią Elę. Sam czuję, że śmierdzę, ale tutaj wszyscy śmierdzą, więc nie rozumiem o co chodzi... Maruda!!!
Przejeżdżamy przez przełęcz do następnej dolinki. Zjeżdżając krętą drogą zatrzymujemy się na chwilę, aby zabrać parkę plecakowców. Pan Konduktor jest pozytywnie nastawiony do cudzoziemców. W autobusie jest taki ścisk, że ledwo się pomieścili. Mają po dwa wyładowane plecaki, które jakoś upychają w przejściu skutecznie tarasując korytarzyk. Niemcy. Pani Ela sobie troszkę z nimi pogadała.
W Lech są już trzeci raz. Teraz siedzą od jakiegoś tygodnia i jeżdżą po okolicy. Bardzo sobie chwalą pobyt. Obiecali, że zaprowadzą do taniego pensjonatu.
Wreszcie o 14.30 jesteśmy w Leh! Pani Ela wraz ze świeżo poznanymi poszła załatwiać kwaterę, a ja siedzę sobie z bambetlami na dworcu, niedaleko spokojnego byka, który "ma wszystko" i odganiam się od chcących mi pomóc miejscowych.
Proponują, a to pokój, a to taksówkę... Usiłują pogadać. Po angielsku.
Nie mogą zrozumieć i nie wierzą, że nie mówię w tym języku. Mówić nie mówię, ale ze zrozumieniem mam coraz mniej problemów. Wreszcie biorę się na sposób i kiedy usiłują się ze mną dogadać, odpowiadam po polsku. Działa! Głupieją z tego wszystkiego i szybko odchodzą.
Wreszcie Pani Ela się zjawia. Jedziemy samochodem na kwaterę. Po drodze opowiada jaki to dobry pokój załatwiła i w jakiej pięknej okolicy.
Po przyjeździe podziwiam okolicę. Fakt, jest pięknie. Dom położony w ogrodzie, w którym rosną kwiaty, kapusta, marycha i inne zioła, których nie znam. Znaczy się - swój chłop!!!
Poznaję właściciela tej hacjendy, a właściwie właścicieli. Starzy, około 70-80 lat. Bardzo życzliwi i uśmiechnięci. Temu ostatniemu, to się nawet nie dziwię, gdym ja miał taką uprawę, to też bym cały czas chodził uśmiechnięty... My pijemy alkohol, oni palą trawkę. Sam nie wiem co gorsze... Albo lepsze...
Pokój taki sobie (300 rupii, czyli ok 18 PLN). Ale widoki... Mamy pokój narożny i z dwóch stron piękny widok na góry. Właściwie, to na GÓRY! Himalaje.
Łoża normalne - jak wszędzie. Twarde, ale czyste. Pościel,widać, że dopiero co zmieniona, świeżo wyprana. Tyle, że kibelek i prysznic wspólny. Szczęśliwie mamy go do użytkowania jeszcze tylko z jedną Holenderką, która późno wraca i późno wstaje.
Szybciutko zmywamy z siebie dwudniowy pot z kurzem i na miasto!!! Najpierw jeść! W pierwszej napotkanej knajpce jemy jakieś warzywa w sosie, do tego kawa i herbata. Całość - 193 rupie, czyli jakieś 12 PLN.
Pochodziliśmy troszkę po mieście, z ciekawością przyglądając się jak wygląda. Jest pełne turystów. Istna Wieża Babel... Najwięcej, jednak słyszy się mowę angielską i niemiecką. Naszych starszych braci w wierze, też sporo. Jeżdżą motocyklami z przyczepioną flagą Izraela. Czują się widać bezpiecznie i swojsko.
Miasto żyje z turystów. Widać to na pierwszy rzut oka. Wszystko dla turystów! Ceny też niczego sobie, chociaż niższe niż w Śrinagarze. Na ulicach (chodnik jest tylko na głównej ulicy) pełno młodych i starych "nawiedzonych". Kobiety w tym przodują! Poubierały się w buddyjskie szaty, pogoliły głowy, potatuowały się, noszą różnego rodzaju amulety i z wyższością spoglądają na takich, jak my - nienormalnych (ich zdaniem). W głupocie swojej zaprzeczają zasadą buddyzmu. Neofici są najgorsi!
Pochodziliśmy jeszcze trochę, ogoliłem się u golibrody, kupiliśmy melona i powoli wracamy do Dziadków.
Zachciało nam się pić, więc wstąpiliśmy do otwartego baru na świeżym powietrzu, usiedliśmy i zamówiliśmy sok. Po jakiś pięciu minutach zamówiliśmy u następnego kelnera sok. Dwa soki. Po następnych kilkunastu minutach u trzeciego kelnera zamówiliśmy dwa soki. Z komentarzem, że jest już trzecim, u którego zamawiamy, a soku, jak nie ma, tak nie ma.
Z rozbrajającą szczerością odpowiedział, że Hindusi są leniwi i my musimy się do tego przyzwyczaić...