DOLINA CHOCHOŁOWSKA I MORSKIE OKO
Dolina Chochołowska ciągnie się 10 km. Na piechotkę, to jest około 2 i pół godziny spaceru. Nam się spieszy, bo chcemy dzisiaj jeszcze coś zobaczyć, więc bierzemy rowery (9 PLN od sztuki) i jedziemy powolutku do góry. Plecaki miło nas obciążają, ale to zawsze lepiej niż iść. I lepiej i szybciej. Po 13 jesteśmy już przy schronisku.
Plecaki do pokoju, a sami na jedzonko. Żurek z kiełbasą. Niebo w gębie! Przy wejściu do schroniska jest barek, w którym sprzedają jakieś słodkości. Dopychamy się mrożoną kawą z lodami i szczęśliwi, powoli (trzeba uważać, na pełne żołądki) idziemy. Na Grzesia.
Kamienistą drogą idziemy powoli pod górę. Zresztą nie mamy innego wyjścia. Przecież mamy wejść na Grzesia! Jest pięknie! Słoneczko grzeje i oświetla rosnące wzdłuż szlaku drzewa. Podziwiamy przyrodę w tym słonecznym blasku i co i rusz się zatrzymujemy, aby dokładniej coś obejrzeć. A to zwalone drzewo, a to sterczący pieniek, który aż zaprasza aby na nim usiąść. Co zresztą zaraz czynię. Nie siedzę zbyt długo, bo Pani Ela zgania i pogania. Dochodzimy do rozwidlenia szlaków, z których jeden prowadzi na Przełęcz Bobrowiecką. Przy okazji dowiaduję się, że za 40 minut powinienem być na Grzesiu, a do Doliny Chochołowskiej mam 30 minut drogi w dół.
Na Przełęcz jest 5 minut wejścia, a ponieważ Pani Ela nigdy (!) tam nie była , więc idziemy w nieznane!!!
I rzeczywiście po kilku minutach jesteśmy. To jest niewielka polanka, z której prowadzi kilka szlaków. Tak poza tym, zostaję uświadomiony, że znajdujemy się na granicy państwa. Na mapce nie ma zaznaczonego żadnego szlaku, ale to dlatego, że mapka polska, widzę jednak na niebiesko pomalowane kreski na drzewach. Znaczy się, szlak jest, tyle, że słowacki. Nie chce nam się wracać. Przecież gdzieś dojdziemy! Szlak kieruje nas w lewo, w stronę Grzesia.
Wchodzimy w ciemny, gęsty las. Po kilkunastu metrach dochodzimy do stoku góry. Szlak prowadzi prosto w górę , prawie bez żadnych zakosów. Poukładane są wielkie głazy, które maja służyć za schody, tyle, że nasze wymiary nie bardzo są dostosowane do ich wielkości... Od razu przypomniała mi się droga Inków w ostatnim dniu trekingu, ale tam było równiej. Nie mamy innego wyjścia – wchodzimy.
Szczęśliwie, że ścieżka jest dosyć szeroka i tym samym mogę popodziwiać drogę na Bobrowiec. Również ludzi, którzy tamtędy schodzą. Na Przełęczy widziałem znak "zakaz wstępu". Ale może to jest tylko z tej strony... Może pozostałość zanim wstąpiliśmy do Unii... Tak, czy inaczej nie widzę aby ludzie za bardzo się tym zakazem przejmowali, bo ich sznurek ciągle jest widoczny, jak się wije zakosami po stoku.
Wspinając się pod górę, od czasu do czasu zatrzymujemy się dla złapania tchu i wtedy mamy możliwość podziwiać tych, którzy schodzą na dół. Z Bobrowca. Wchodzimy coraz wyżej i w prześwitach po prawej stronie zaczyna być widoczna Słowacja. Wreszcie dochodzimy do kosówki. Szlak wiedzie, chyba, po dawnej granicy, bo co i rusz są wkopane betonowe słupki, na które włażę i wtedy mam możliwość podziwiania panoramy słowackich dolin. Skąpane w słońcu, zniżające się pagórki, powoli zamazują się w błękitnawej mgiełce, tak że linia horyzontu jest ledwo widoczna.
Wreszcie kosówka, ku zadowoleniu Pani Eli (ma krótki rękaw, a ścieżka zarośnięta – jakoś tak po prostu nie lubi być chłostana iglastymi gałęziami), się kończy i wychodzimy na polankę, która łączy się z polskim szlakiem. Teraz mam i po lewej stronie do podziwiania pejzaż. Tyle, że jeszcze niezbyt dobrze widoczny. Trzeba wejść wyżej. Jak trzeba, to trzeba – idziemy. Przy okazji kierujemy schodzących z Grzesia turystów na ten niebieski, słowacki szlak. Sami chcieli odmiany.
Końcówka jest najgorsza. Nie chodzi o zmęczenie. To niecierpliwość! Ciekawość! Co zobaczę? Że góry, to wiem, ale jaki widok, jak będę GO odbierał, przeżywał...
Staram się nie patrzyć na góry, skupiam się na drodze i roślinach. Zachwycam się zielonością drzew, czerwienią owoców jarzębiny, kolorem traw porastających stok góry. Feeria kolorów i zapach. Zapach gór, świeży, rześki, pachnący ziołami i lasem. Jestem niepocieszony. Jeszcze nie wynaleziono "zapisywacza zapachów".
Wreszcie dochodzimy na miejsce. Może i nie całkiem na sam szczyt, ale sobie go darowujemy, bo tam kłębi się grupka zdobywaczy szczytów, a my wolimy ciszę i spokój. Szukając odpowiedniego miejsca do kontemplacji widoków, spotykamy młodą parę. Skarżą się, że są zmęczeni i chcą jak najszybc [Kiczowaty widoczek] iej dojść do Chochołowskiej. Pani Ela wypytała skąd to zmęczenie. Okazało się, że wczoraj wjechali na Kasprowy i z niego zeszli.
-Nie wstyd Wam! Tacy młodzi jesteście! - jest co najmniej oburzona...
No, faktycznie, i on i ona dobrze zbudowani, ubrani, odżywieni... Mieli jednak sporo sił, bo jak wyrwali, to ich więcej nie widzieliśmy...
Pani Ela rozsiada się na wystającej skale, jak na tronie i zaczyna sprawdzać jutrzejszą trasę. Pokazuje mi którędy będziemy szli. Opowiada, jakie piękne widoki będziemy podziwiać. Wierzę na słowo. Za każdym razem, kiedy jestem w Tatrach czuję się jak na haju. Żeby to można było te odczucia jakoś zapisać. Uwiecznić.
Wracamy. Powoli schodzimy mijając innych zwiedzających. Po drodze zatrzymuję się aby obejrzeć siedzącego na niebieskim, jak niebo, dzwoneczku kwiatu, motylka. Taki piękny, naturalny, kiczowaty obrazek. Tyle, ze nie namalowany - samoistnie stworzony przez naturę.
Droga do schroniska troszkę dłuży się, bo prowadzi przez las. Po kamieniach. Skąd tutaj tyle tego?! Dopiero, jak schodzimy niżej, robi się przestrzenniej i widniej. Słoneczniej.
Kiedy docieramy na miejsce jest jeszcze wcześnie. Jemy kolacje i oczywiście piwko.
Jedno, drugie, trzecie...
Pani Ela zrobiła się nerwowa i sobie poszła. Ja też poszedłem. Spać. Później.
Na wyposażeniu każdego schroniska powinien być knebel i linka do wiązania. Nad ranem delikwenta się rozwiązuje i po kłopocie. Właściwie, to sprawę by rozwiązała rolka taśmy klejącej...
Rano,koło szóstej budzę Panią Elę. Szybciutko pakujemy się i wychodzimy na półpiętro, gdzie przy stole jemy malutkie śniadanko. Moja towarzyszka doli i niedoli zaniemówiła. Odpowiada sylabami i jakoś tak się zachowuje, że zaczynam jej współczuć. Zapewne niewygodne łóżko, albo niestrawność...
No i się dowiedziałem! Ale to chyba niemożliwe, abym ja chrapał. Przecież nic nie słyszałem! Chyba trzeba było wypić te dwa piwka mniej...
Wychodzimy przed schronisko i Pani Ela narzuca szybkie tempo. Czuję się wspaniale! Nic nie dolega, więc dotrzymuję kroku. Pogoda taka sobie. Pochmurno. Jest 6.40 i nie widać aby ktokolwiek wybierał się na trasę. Zapewne niektórzy już poszli...
Idziemy kamienistą dróżką-szlakiem, który co i rusz przecinają malutkie strumyczki spływające do potoku płynącego po naszej lewej stronie, w dole.
Gdzie podziało się wczorajsze bezchmurne niebo? To wszystko raczej nieciekawie wygląda. Jednak póki nie pada, to jest dobrze! Wykrakałem! Zaczyna kropić. To nas jednak nie zniechęca. Nawet jesteśmy zadowoleni, bo będzie luźno na szlaku. Podchodząc pod górę doganiamy dwie góralki z wielkimi plecakami. Idą zbierać jagody. Pocieszają nas, że jest "wiater",więc nie będzie padać, bo chmury rozwieje. Może. Póki co kapie coraz więcej. Raz kapie więcej, raz mniej. Mijamy las, zaczyna się kosówka. Otwierają się widoki na okolicę, tyle, że chmury nisko i mało co widać. Jednak ktoś przed nami wyszedł, bo na grani widzimy sylwetki podróżnych. No i dobrze że popatrzyłem, bo przy okazji miałem możliwość podziwiać pasące się kozice. Idziemy już ponad dwie godziny, cały czas podchodząc. Wreszcie dochodzimy pod grań, gdzie robimy przerwę przed wejściem. Zjadamy po kabanosku i dalej! Na grań!
Wieje. Nie dość, że wieje, to kapie. Właściwie, to wieje i pada jak cholera. Kurtka, wspaniała kurtka trekingowa, której czasy świetności już jakiś czas temu minęły, zaczyna nasiąkać. Diabła tam nasiąka! Chłonie wodę, jak gąbka! Ale "nic to"! Może być gorzej! Idziemy! Wchodzimy po grani coraz wyżej i tylko żal, że chmury zasłaniają perspektywę. Dolina Rochacka rozmazana przez padający deszcz i chmury. Daleko w dole widać schronisko. Szkoda, że nie mamy euro, bo moglibyśmy zmienić trasę. Dogania i mija nas jakiś wyczynowiec. Krótkie spodnie, fioletowate nogi, ale posuwa, jak mały samochodzik! Tylko fruknął i już go nie widać... Zniknął w chmurach na szczycie... My też frukamy. Pani Ela, frukając, wybrała niewłaściwy kamień, na który stanęła i poleciała. Szczęśliwie skałka była szybsza, więc zrobiła przewrót do tyłu lekko się upaćkawszy w leżącym żwirze. Gdyby było sucho, to by nie było śladu, a tak... Deszczyk zmyje... Może...
Lekko kulejąc, Pani Ela pnie się do góry. Jakoś, jednak, niesporo jej to idzie. Wreszcie, pod samym szczytem Wołowca odwraca się i stwierdza, że straciła chęci do włażenia, że nie ma sensu, bo deszcz i w ogóle... Nie idziemy, to nie idziemy... Tylko, że trzeba wrócić! Najbardziej mi żal tego podejścia, bo trzeba będzie jeszcze raz to robić. Przecież nie podarujemy! Co się odwlecze...
Wracamy! Jest godzina 10.20, kiedy zaczynamy schodzić na dół. Może i dobrze, bo mżawka zamieniła się w deszcz i zaczyna pogrzmiewać, gdzieś w oddali za Grzesiem. Burza. Wreszcie doszło i do nas, ale już byliśmy za granią, więc bezpiecznie. Tyle, że mogłem sobie posłuchać, jak echo niesie odgłosy grzmotów.
Mam okazję podziwiać przyrodę w odmiennej szacie, niż zazwyczaj, ale w swojej dzikości jest pięknie! Inaczej. Wszystko zamazane deszczem, pomalowane w szarej scenerii. Do tego, zamiast gwizdów świstaków, czy krzyku ptaków, mam szum padających kropel i od czasu do czasu, odgłosy grzmotów błyskawic, które okoliczne góry powtarzają po kilkakroć...
Jest dobrze. Pada tak, że dochodzę do wniosku, iż właściwe byłoby założenie na plecak ochrony. Szkoda tylko, że tak późno! Trzeba było założyć na samym początku... Zatrzymujemy się pod drzewami i sprawdzamy co mamy suche. W plecaku nie grzebię, bo i po co? Na sobie mam suchy czubek głowy – pod kapeluszem i kapturem i znajduję jakieś kawałki suchości przy pasku spodni. Woda swobodnie spływa sobie po kurtce (tak nasiąkła, że już więcej nie przyjmuje) i spodniach. Pani Ela jest sucha od połowy uda w górę. Cieszy się, że ma dobrą kurtkę i pokazuje na kropelki, które po impregnacie powoli spływają łącząc się i tworząc małe strumyczki. Ogólnie jest nieźle, jesteśmy zadowoleni, bo przecież mogło by być gorzej...
Idąc szlakiem zaczynam rozumieć skąd te kamienie na ścieżce. Szlak zamienił się w strumyczek, który wypłukuje ziemię. Płynie to to całą szerokością ścieżki, że nie ma jak ominąć. Trzeba iść brodząc po wodzie. Przypominają mi się porady turystów, aby po górach chodzić w sandałach trekkingowych albo w krótkich butach. Chciałbym takiego mądrale teraz zobaczyć!
Wreszcie dochodzimy do schroniska! Na tarasie jest w kąciku miejsce, więc już pod dachem, ale na zewnątrz. Rozkładamy bambetle i oglądamy co i jak...
To znaczy Pani Ela ogląda, ja zrzucam kurkę – niech obcieknie na ławie, a sam lecę po jajecznicę i herbaty. Grzane winko też. Pogoda niezbyt ciekawa, więc i ludzi niedużo. Szybko odbieram zamówienie i dostarczam paliwo do stołu... Pani Ela już wyżęła skarpetki i założyła suche. Mówi, że tak jest lepiej, bo buty się szybciej wysuszą od środka. Ja mam inną metodę. Jem jajecznicę i wypijam grzańca. Z miejsca czuję, że schnę... Od środka. Niestety, nie dane mi było dalsze uzupełnianie płynów. Zostałem pogoniony – wracamy do Zakopanego.
Pozbieraliśmy swoje rzeczy, kurtki – i w drogę. Byle dojść do rowerów, dalej będzie już lepiej, bo z górki. Dochodzimy do rowerów. Cały skład rowerowy. Różne, do wyboru do koloru. Do pooglądania. Spięte zbrojoną linką stoją sobie na stojakach i czekają aż właściciel przyjdzie. Może następny postój rowerowy będzie otwarty? Dobrze, że z górki, to i lepiej i szybciej się idzie. Dochodzimy – też jak poprzednio. Szczęśliwie, akurat podjechała kolejka przerobiona z traktora, albo raczej traktor przerobiony na kolejkę z przyczepionymi wagonikami i tym sposobem w szybkim tempie znaleźliśmy się przy postoju busików.
Czekaj Chochołowska! W przyszłym roku pogadamy!!!
W Zakopanem, wysiadamy przy Kościuszki. Jest nam tak dobrze, że w drodze uradziliśmy, aby najpierw się najeść, a później znaleźć kwaterę.
Obiad jemy w znajomej nam knajpce, ale jestem zawiedziony! W kwaśnicy zamiast, jak poprzednio dwóch wielkich wędzonych żeber, teraz jakiś ułamek, samotnie i smutno pływający w zupie... Jednak było dobre, bo gorące. Piwa grzanego, jednak nie było, wina również. Obiadek abstynencki...
Idziemy pod dworzec i szukamy kwatery u staczy.
- Niedaleko Centrum, zapłacicie dwa pięćdziesiąt i w dziesięć minut busik dowiezie – jeden jest zainteresowany
- A po ile?
- Po 50 od osoby!!! Po 50, niech sam sobie mieszka! - Pani Ela Wściekła!
Wyrwała ulicą, aż ledwo ją dogoniłem. Zaraz za płotem okalającym Dworzec PKS skręciła w lewo i tak znaleźliśmy się na Brzozowej. Energi starczyło jej do numeru 22. Tam weszła, korzystając, z chwilowo otwartej furtki i już mieliśmy pokój. Po 40 od osoby.
Gaździna zadowolona, my również. Szczególnie z tego piecyka, który stał w kącie. Szybko rozpakowujemy się i rozwieszamy mokre rzeczy po całym pokoju. Mój plecak robi się pusty. Nawet czyste koszulki są mokre. Mój błąd, trzeba było pozawijać w torebki, jak Pani Ela. To wszystko jej WINA!!! Dlaczego mnie NIE DOPILNOWAŁA???
Rankiem wszystko jest suche. Nawet buty.
Dzisiaj wyjeżdżamy nocnym pociągiem. Do nocy mamy dużo czasu, więc zostawiamy plecaki u gaździny i jedziemy do Polanicy Białczańskiej . Idziemy nad Morskie Oko. Idzie się dosyć długo, już to w zimie przerabialiśmy, więc mniej – więcej wiem co mnie czeka. Najpierw, zaraz na początku drogi, skręcamy do schroniska w Roztoce. Na śniadanie – jajecznica. Ale, to nie jest takie dobre, jak poprzednio. Myślę, że ten remont drogi i tłumy przewalające się przez schronisko zdemoralizowały prowadzących. Chleb podeschły, gnycakowaty, jajecznica na jakimś starym tłuszczu... Trzeba poczekać trochę, to zaczną znowu dawać dobre jedzonko, niewielu chce skręcać z drogi i zachodzić do tego, położonego na uboczu schroniska...
No i znowu na trasie. Nie chodzimy na skróty, bo nie ma sensu. Lepiej po drodze, powolutku i po równym. Wreszcie mijamy Włosienicę ,ale nie zatrzymujemy się. Jak będziemy wracać, to może wtedy... Teraz, to już tylko kilka minut dzieli nas od Morskiego Oka. Jest piękna pogoda, to i widoki będą wspaniałe. Gdzie podział się wczorajszy deszcz...
Dochodzimy. Jesteśmy.
Z ciekawością i zachwytem patrzę się na wysokie góry po drugiej stronie jeziora. Woda gładziusieńka, tylko, gdzieniegdzie,na powierzchni widać kółka robione przez żerujące pstrągi. Przy brzegu pływają kaczki – żebraczki i płynąc wzdłuż brzegu, czekają, aż ktoś, coś im rzuci do jedzenia. Pani Ela pokazuje gdzie kiedyś właziła, ... I opowiada, opowiada...
Wreszcie zaschło jej w gardle, więc poszła do schroniska po kawę, a ja, widząc zwalniającą się ławeczkę szybko ją zająłem. Bardzo dobre miejsce do oglądania i kontemplacji. Żeby jeszcze ludzi tak dużo nie było! Niedziela, to wszystko zwaliło się oglądać i pochodzić.
Po kawie, Pani Ela jest łatwiejsza we współżyciu, więc usiłuję namówić ją na przejście do Doliny Pięciu Stawów. Niestety, kawa była chyba za słaba, bo odmawia. Tłumaczy, że możemy nie zdążyć na pociąg. Nie jestem przekonany, ale co najwyżej mogę sam iść, jak Pani się zaprze, to nie ma dyskusji...
W nagrodę proponuje wejście do Czarnego Stawu. Na bezrybiu i rak ryba! Idziemy! Idziemy wzdłuż brzegu Morskiego Oka aż dochodzimy do schodów ciągnących się stromo w górę. To droga nad Czarny Staw i dalej na Rysy. Okolica i widoki, rzeczywiście piękne, tyle, że ludzi kupa! Po schodach idziemy gęsiego. Mamy całkiem niezłą kondycję, a jeszcze podbudowuje nas widok leżącej na poboczu młodej dziewczyny. Jak miło... Większość idzie dalej, na Rysy. Od razu widać kto gdzie... Ci w butach i z plecaczkami, z kurtkami, to na dalsza drogę. Ci w sandałkach i w koszulkach z krótkimi rękawkami – nad Staw.
Podchodząc podziwiam widoki. Szczególnie piękny wodospad, który szumi z lewej strony. W słońcu wygląda, jak płynne srebro spadające z szarej, granitowej skały. Jest koniec sierpnia, więc otoczony zielonością drzew i krzewów robi duże wrażenie. Rzeczywiście jest pięknie i warto było pójść.
Na górze odbijamy od innych i oddalamy się w zacisze aby popodziwiać w spokoju wypiętrzone po drugiej stronie ściany Mięguszowieckiego i Kazalnicy. Pani Ela znowu opowiada, a później milknie pogrąża się w zadumie. Wspomina...
Po krótkim postoju wracamy. Teraz schodzimy, mijających innych chętnych do oglądania panoramy z wysokości Czarnego Stawu. Różnie poubierani, w różnym obuwiu. Trafił się jeden w klapkach, a ja z ciekawością obejrzałem sobie młódkę w pantofelkach, szortach i samej bluzeczce. Bluzeczka była cieniutka, a dziewucha miała czym oddychać.
No! -pomyślałem- niech wlezie na górę, to jej się skurczą!
Pani Ela, jednak wyprowadziła mnie z błędu. Jeżeli chodzi o kurczenie, to dotyczy tylko mężczyzn. Jeszcze coś tam mówiła o patrzeniu się pod nogi , a nie ślepieniu na innych. Ale dobrze, że się rozglądałem i patrzyłem dookoła, bo pod koniec zejścia wypatrzyłem bonus!!!
Stało to, to w krzakach przy ścieżce i się pasło. Brązowe, ale takim ładnym, jasnym brązem obrośnięte. Z różkami na głowie. Stał, wcinał liście i nic się nie bał. Pani Ela Szczęśliwa! Podeszła całkiem blisko i dokładnie sobie obejrzała. Zaraz zebrała się grupka ludzi i wszyscy podziwiali. A ten jadł i wyszukiwał bardziej soczystych gałązek. Nic sobie nie robił z tłumku, który się powoli tworzył. Nie wiemy jak się, to wszystko skończyło, bo nie lubimy tłoku, więc sobie poszliśmy. Ale pamiątka jest...
Powrotna droga do schroniska minęła szybko. Poszliśmy drugą stroną. Naokoło Morskiego Oka prowadzi szlak, którym można to górskie jeziorko obejść. Warto, bo widoki są przepiękne. Obeszliśmy i popodziwialiśmy. Do Polanicy poszliśmy na skróty, co pozwoliło nam zaoszczędzić sporo czasu. Tymi skrótami, to najlepiej idzie się zimą, korzystając z tzw. "dupozjazdów". Teraz tylko szybko skakaliśmy, ale też było pięknie...
Jeszcze tylko busik, obiadek w Zakopanem i żegnajcie TATRY do grudnia...