Autobiografia

Wywoływanie duchów

Gdy mieszkałem w szkolnym internacie, zbieraliśmy się czasem
wieczorami w naszym pokoju i wywoływaliśmy duchy.
Plansza z literami, talerzyk, świece, krąg, wszystko jak należy.
Jeden z nas był dobrym medium, więc przeważnie się
udawało.
Próbowaliśmy przywołać ducha Edwarda Stachury, ale
nigdy się nie pojawił. Kilka razy przyszły jakieś świry, najczęściej
jednak nawiedzał nas zmarły w wieku dwóch lat brat
tego, który był medium.
Nauczył się trochę tam, po drugiej stronie, rozwinął, nie
można powiedzieć, dało się nawet z nim się jako tako dogadać,
niemniej jednak wciąż miał umysłowość dwulatka.
Najlepiej sprawiał się przy zagadkach. Wyjmowaliśmy na
przykład z zamkniętymi oczami trochę zapałek z pudełka
i kazaliśmy mu mówić, ile zostało. Trafiał bez pudła. To samo
z odgadywaniem zakrytej karty na wierzchu talii.
Gdy jednak próbowaliśmy mu zadawać konkretne pytania,
o to, jak tam właściwie jest i o co w tym wszystkim chodzi,
wymigiwał się bezwstydnie i zbywał nas infantylnymi
żartami. A czasem po prostu stwierdzał, że nie wolno mu
o tym mówić. Głupi gówniarz.
Ileż można się bawić w rozwiązywanie zagadek? Sprzykrzyło
się nam, zaprzestaliśmy dalszych seansów, rzuciliśmy
zatłuszczony talerzyk i planszę w kąt. Nigdy więcej nie
próbowałem już nawiązywać kontaktu z zaświatami, przekonałem
się, że ci z drugiej strony nie mają nam nic do przekazania,
że nadal są tak samo tępi i ograniczeni jak byli za
życia i że nam nie pomogą.