W tym mieście trudno było kupić jakikolwiek alkohol. Za to haszysz – bez problemu. Po ulicach kręciło się mnóstwo szemranych gości, którzy udawali, że chcą nam sprzedać orzeszki ziemne albo wyczyścić buty, a gdy znaleźli się bliżej, kusząco szeptali do ucha: hashisz, hashisz. Tak, paliłem kiedyś to gówno, szczerze mówiąc, nawet ostro ciągnąłem, ale to było dawno, potem mi się znudziło. A alkohol jakoś do tej pory nie.
Na północy kraju, bliżej morza, było lepiej. Też krzywo patrzyli na chlanie, ale jak się umiejętnie zagadało z kelnerem, to można było dostać wszystko. Wino, whisky, browar, co chciałeś. Tyle, że musieliśmy sobie polewać pod stołem, żeby nie wkurzać pobożnych muzułmanów. Ale tutaj – zero, po prostu mogiła. Gdyby Geoffrey Firmin był konsulem nie w Quauhnahuac czy gdzie to tam było, ale w Maroku, a konkretnie – w Marrakeszu, miałby poważny problem. My też mieliśmy.