Tatry
Warszawa

Tatry
Warszawa

Tatry
Warszawa - oczekiwaniu na transport

Tatry
Dolina Chochołowska

Tatry
Widok z Grzesia

Landmannalaugar
Grześ (góra Grześ, to co idzie, to Marta)

trkking
Tatry

Tatry
Tatry

Tatry
Tatry

Tatry
Tatry

Tatry
Tatry

Tatry
Chochołowska - przed schroniskiem

Tatry
Mały żebrak

Tatry
Chochołowska - schronisko

Tatry
Tatry

Tatry
Tatry

Tatry
Tatry - schronisko w Dolinie Chochołowskiej

Tatry
Tatry

Tatry
Chochołowska - schronisko

Tatry
Tatry - świt

Tatry
Tatry - świt

Landmannalaugar
Tatry - świt

Tatry
Tatry - świt

Tatry
Tatry - świt

Tatry
Tatry

Tatry
Tatry

Tatry
Chwila zadumy...

Tatry
Tatry

Tatry
Poranna rosa...

Tatry
Tatry

Landmannalaugar
Tatry

trkking
Tatry - po Słowackiej stronie

Tatry
Tatry

Tatry
Wiosenne kwiatki ...

Tatry
... i robaczki kolorowe...+

Tatry
... jaszczureczka też wylezie...

Tatry
Tatry

Tatry
Tatry

Tatry
Tatry

Tatry
Tatry

Tatry
Tatry

Tatry
Tatry

Tatry
Taborisko w Doline Białej Wody

Tatry
Na taborisku...

Tatry
Tatry - w drodze na Polski Grzebień

Tatry
Tatry - w drodze na Polski Grzebień

Landmannalaugar
Tatry - w drodze na Polski Grzebień

Tatry
Polski Grzebień

Tatry
Tatry - w drodze z Polskiego Grzebienia

Porsmork
Tatry - w drodze z Polskiego Grzebienia

Tatry
Tatry

Tatry
Tatry

Tatry
Dolina Litworowa

Landmannalaugar
Tatry

Tatry
Tatry

Tatry
Tatry

napisał : Przemysław Wojtkowski
czerwiec 2013

Od świtu do zmierzchu


Tatry Zachodnie i Słowackie

    12.06.2013 18.06.2013


Późnowiosenny wypad w góry planowaliśmy jeszcze na przemian deszczową i wietrzną zimą w Londynie.
Wyczekując terminu lotu do Polski śledziłem prognozy pogody, które niestety w danym terminie, pomiędzy 12.06.2013 a 18.06.2013, nie wyglądały zbyt optymistycznie.
Pocieszałem się tylko myślą, że to są góry i pogoda bywa zmienna i humorzasta... jak większość kobiet.

Warszawa przywitała nas słoneczną pogodą, co dało się odczuć i uwiecznić szkiełkiem aparatu. Niebo w centrum płonęło zachodem słońca, gdzie pośród bloków i dworca stoi gotowa do startu rakieta PKiN. Ale coś nie startuje. Może za kilkanaście lat w końcu zabudują tego paszteta albo odleci do domu.
Szybkim spacerkiem pokazałem pobieżnie Marcie moje miasto, to w którym się urodziłem i do którego mam sentyment. Ale czy chciałbym w nim doczekać końca? Hmmm...podobno żyć można wszędzie ale jest wiele ciekawszych miejsc na ziemi, gdzie można czuć się lepiej i bezpieczniej. Jednym z takich miejsc są też Tatry :-)
Z centrum dojechaliśmy metrem do stacji Wilanowska skąd mieliśmy planowy odjazd autobusu Polski Bus o 23.15. Autobus przyjechał punktualnie. Był bardzo komfortowy jak na polskie warunki a cena 80 PLN za dwie osoby nie miała porównania z cenami nocnych pociągów PKP.

Dzień Pierwszy

Zakopane. Dojechaliśmy około 7 rano więc dużo czasu żeby pokazać Marcie Wioskę Świętego Mikołaja - Krupówki - gdy jeszcze prawdziwi turyści śpią i głównym traktem da się swobodnie przejść i przy okazji napić porannej kawy w restauracji innej niż wszystkie - McDonalds.
Szybko stwierdzam, że niestety jest jeszcze za wcześnie, żeby wracać na stację skąd zabierze nas busik do Doliny Chochołowskiej.
Mamy jakąś godzinkę. Pokazuję Marcie zabytkowy drewniany kościółek Matki Boskiej Częstochowskiej. Generalnie mało nas interesują krzyże i woda święcona we wnętrzu kościółka ale jest to miejsce warte odwiedzin, bardzo klimatyczne i miłe, zwłaszcza gdy świeci pustką i wieje ciszą.

Po krótkim zwiedzaniu powoli wracamy do punktu wyjścia, czyli stacji gdzie już czekają na nas busiki. Busiki z nawołującymi góralami. "Morskie Oko?" - pyta pan. Na co my, że nie, my do Chochołowskiej. "Tam jest busik" - mówi pan i wskazuje ręką. Palimy po papierosku i wsiadamy.
Pogoda niestety pochmurna i szara. Marta chłonie zapachy i widoki Tatr. Widać, że jej się podoba ta wycieczka.

Przy wejściu do Parku Tatrzańskiego kupujemy oscypki na drogę od sędziwej przemiłej góralki, która zapewnia, że są świeże i owcze. Tak...czy ja wyglądam na turystę z Morskiego Oka, który idzie z reklamówką, wierzy we wszystko co mu powiedzą i pcha do niej wszystko co mu dadzą...

Mijając dolinkę, w której widać pasące się krowy przeżuwające soczystą trawę z pachnącej łąki wchodzimy w świerkowy las i idziemy, idziemy i idziemy. Bo idzie się dość długo ale pierwszego dnia zawsze jest to miłe i mało upierdliwe. Po drodze mijamy ludzi, którzy widać, że już wracają z urlopu bo mają mniej rozentuzjazmowane miny niż my.

Góry co chwilę wychodzą zza szarych gór, to się chowają. Zaczyna się robić mokro, mży, pada, leje ale idziemy bo w schronisku mamy zarezerwowane trzy noce. Poza tym, jak będzie dalej padać, to przeczekamy i zaplanujemy alternatywnie kolejne dni.

W końcu jesteśmy na miejscu. Odbieramy klucz w recepcji i idziemy do pokoju rozpakować plecaki. Podobno pokój miał być bez pościeli ale jak widać psim swędem udało nam się i ktoś wyposażył nas w dwa komplety czystej pościeli. Bardzo miły akcent powitalny.

Mimo pochmurnej i mokrej pogody ciągnę Martę na Grzesia. Szlak prowadzi przez las po zabłoconej śliskiej ścieżce. Nie jest miło a widoki niestety nie
wynagradzają trudu podejścia. Przed szczytem mija nas para piechurów w podeszłym wieku, która zgodnie stwierdza, że to już koniec pochmurnej przyduchy i od jutra powinna się zacząć ładna, słoneczna pogoda, co nas bardzo cieszy.

Na szczycie pod krzyżem mijamy dwie panie w czarnych sukienkach. Jedna mówi "Szczęść Boże", odpowiadam pani "Dzień Dobry". Komentując coś pod nosem koleżance mija Martę, która udaje, ze podziwia piękno gór i widać, ze nie ma ochoty na wymianę pozdrowień.

Po lekkim spacerku posilamy się w schroniskowej kuchni. Zupa gulaszowa jest zjadliwa i smaczna, a górskie powietrze wzmaga apetyt.

Powoli pierwszy dzień naszej wycieczki dobiega końca. Siedzimy na ławce przed schroniskiem podziwiając widoki lekko pochmurnej doliny. Popijając zimne piwo snujemy plany na najbliższe dni. Po cichu między słowami proponuję wyjście na wschód słońca o 3.30 rano.

Dzień Drugi

Pobudka o 3.30. Wstaję, wyglądam przez okno, widzę księżyc i gwiazdy. Mówię więc "Idziemy na wschód słońca. Jak chcesz to wstawaj, Marto".
Po powrocie z toalety widzę, że Marta chce i rozumie, że natura nie poczeka ze wschodem więc kawa i śniadanie na szczycie.
Zarzucamy plecaki na plecy, czołówki na głowy i w drogę ciemnym, magicznym lasem oświetlonym przez światło czołowej lampki.
Słychać szemrający potoczek. Zalane granatem rozgwieżdżone niebo przebija się coraz częściej.
Co jakiś czas odwracam się i sprawdzam czy Marty światełko się porusza. Gdy widzę, że tak to daję znak skinieniem głowy i biegnę dalej aby tylko wyjść z lasu i zdążyć na wschód.


Powoli zaczynam się odrobinę martwić, czy zdążymy na pełny wschód słońca. Marta niestety nie biega tak jak ja i mówi, żebym szedł i zrobił kawę a ona dojdzie na szczyt i tam się spotkamy.
Pomimo, że szlak jest dziecinnie prosty i już się robi jasno nie słucham poleceń i staram się zachować odległość, w której nie stracę Marty z oka.

Wychodzimy z lasu i w końcu jesteśmy w kosówce. Ptaszki budzą się do życia, wszystko pachnie świeżością i poranną rosą. Informuję, że jeszcze parę metrów i będziemy na górze i będzie kawa! Widząc szczyt i powoli zmieniające się barwy nieba tnę kosówki jak kozica. Już jestem u celu. Widok zapiera nam dech w piersiach.
Robię kawę i kanapki z pasztetem. Nigdzie tak kawa nie smakuje jak o wschodzie słońca na górskim szczycie.
Delektując się kanapką pokazuję palcem kolejną trasę. Pójdziemy na Rakoń a później zobaczymy, gdzie nogi nas poniosą.

Błękit nieba, białe obłoczki... jesteśmy pierwsi, sami wśród gór. Ciszę przecina tylko wiatr, który pcha nas do przodu, na Rakoń.
Dochodząc pod szczyt Rakonia widać w oddali pierwszą sylwetkę, która zbliża się bardzo szybko w naszą stronę. Robiąc zdjęcia widzę młodego chłopaka. To ten, który nas gonił. Cały mokry od potu ale szczęśliwy. Młody, wyglądający na góra 20 lat chłopak wita się z nami i mówi, że on to idzie na Wołowiec jak my, a dalej to na Ostry Rochacz.

Trochę obawiam się, żeby przy Marcie nie wspomniał, że szlaki Słowacy otwierają dopiero 15 czerwca bo formalnie już byliśmy blisko.
Przechodząc boczną ścianą do Wołowca mijamy tabliczki z napisem STOP. Mówię, że to ostrzeżenia zimowe przed lawinami...Marta do końca mi raczej nie wierzy, ale idzie za mną.
Wchodząc na szczyt Wołowca widzę jak z daleka kłębią się złowieszcze, czarne chmury i decydujemy, że lepiej będzie jednak wrócić do schroniska Wyżnią Chochołowską i może przy odrobinie szczęścia zobaczymy świstaki.

Czasem los wybiera lepiej za nas. Schodząc z Wołowca coś wchodzi Marcie w kolano i niestety nie chce puścić.
Czasem tak bywa, że jest kryzys i nic na to się nie poradzi. Szczęście w nieszczęściu, że jesteśmy w takim miejscu, a nie gdzieś gdzie jedynym wyjściem byłoby wezwanie taksówki śmigłowej.
Mijający nas Słowak, który wchodził pod górę pyta czy "Wszystko Dobre?". Zaciskając zęby Marta odpowiada że tak i dziękuje. Podobno Słowacy nas niezbyt lubią ale ten nie był pozbawiony empatii.

Powolutku mijamy siedlisko świstaków ale żadnego niestety nie udaje się zobaczyć, o sfotografowaniu już nawet nie wspomnę. Znak kierujący nas do zejścia pokazuje: 2h30 Schronisko Chochołowska ale Marta się śmieje, ze powinni dopisać tam babę z kijem 4h+.
Idziemy powoli, ludzie nas mijają i się patrzą na Martę, a raczej na to, czym podpiera ciało. Znaleziony w krzakach kij, już użyty wcześniej przez kogoś i ładnie okorowany bardzo dobrze leży w dłoni i spełnia zadanie.
Opowiadam dowcipy rozluźniając sytuację i podtrzymuję na duchu.
"Uważaj na żmije wygrzewające się obok ścieżki" - mówię - "Jak zobaczysz coś czarnego, cętkowanego, zwiniętego to uciekaj". Ledwo zdążyłem to powiedzieć, Marta zaczęła przyspieszać kroku bo właśnie o mało nie wbiła kija w jedną, schowaną pomiędzy kamieniami na szlaku.
"Z tym kijem wyglądasz jak baba z kijem" - śmieję się szyderczo.
Powolutku wychodzimy z lasu i zbliżamy się do schroniska. Całkowity czas zejścia "Baby z Kijem" 5h30.
Dochodząc do schroniska Marta stwierdza, że jak jej brakowało lasu w Londynie to obecnie ma już go głęboko gdzieś. Pytam, czy cały Tatrzański Park Narodowy. Odpowiada, że nie, tylko ten kawałek.

Jak miło jest wziąć prysznic po całym dniu łażenia wie tylko ten, kto się spoci.
Siadamy na ławce i przeglądamy zdjęcia podgryzając oscypki i racząc się chłodnym Okocimiem z beczki.
Nie wiem czemu, ale w górach zawsze to piwo wieczorem smakuje jak ambrozja.
Siedzę i czekam na Martę, starszy brodaty pan pyta, czy może się przysiąść. "Oczywiście, bardzo proszę" - odpowiadam.
Po jakimś czasie przysiada się Marta z grzanym winem. W końcu jest nas czwórka bo dołącza jeszcze Tadek z Poznania, którego w pierwszym momencie wziąłem za Słowaka pytając czy 15 czerwca to aby na pewno otwierają u siebie szlaki. Okazało się, że tylko ma taki dziwny akcent, poznański. Trochę przeklinał ale nie był agresywny.

W miłej ciepłej atmosferze mija wieczór. Każdy próbuje wciąć swoje pięć groszy, gdzie był, co widział, jakie ma jeszcze plany na przejścia, jakie ma buty, które marki jak się sprawują....Takie typowe tematy łażących po górach.

Dzień Trzeci

Z powodu niedyspozycji kolana Marty postanawiamy sobie zrobić lżejszy dzień bez chodzenia po górach. Jemy pyszne śniadanie w schronisku i idziemy doliną do punktu, w którym można wypożyczyć rowery aby szybciej dostać się do busików a stamtąd do apteki. Musimy kupić maść i opaskę na kolano bo spuchło i wygląda nieciekawie, a jeszcze chcielibyśmy zobaczyć Słowację.
Busikiem dojeżdżamy do Kościeliskiej i pan kierowca wysadza nas przy aptece mówiąc, że jak chcemy to nas zabierze jak będzie wracał za 30 minut. Pani w aptece, typowa góralka stara się pomóc jak może, na tyle na ile pozwala jej asortyment apteki. Niestety jak mówi "wyciapała" już lepsze opaski ale ma jedną ostatnią. Jak wyciapała to trudno. Wzięliśmy co było, opaskę i maść. Może coś pomoże i zejdzie na tyle, żeby jeszcze można było trochę połazić.

Siedząc na przystanku w palącym słońcu proponuję żartobliwie, że może Marta pojedzie sobie do Zakopanego a ja skoczę na Słowację. Nie zostaje to odebrane z aprobatą z żeńskiej strony. Mówi, że nie po to przyjechała w góry, żeby siedzieć w hotelu.
Jadąc busikiem mówię, że jeszcze kwaśnicy nie próbowała i szybko proszę pana kierowcę, żeby się zatrzymał przy tej karczmie na rogu.
Karczma, nazywająca się po góralsku "Ziębówka", zachwyciła nas tradycyjnym wystrojem. Bardziej urzekła kwaśnica podana przez góralkę w kierpcach, z koralami na szyi i kwiaciastej spódnicy. Kwaśnica była naprawdę warta uwagi. Konkretna sztuka żeberka, kapusta kwaszona (niewygotowana) i świeże pieczywo. Miejsce warte polecenia, do którego jeszcze kiedyś powrócimy bo menu było bardzo zachęcające swoją szeroką ofertą z lekką nutką humoru.

Przy wejściu do parku kupujemy kijki trekkingowe i oscypki oczywiście. Bo Tatry bez oscypka to nie Tatry.
Zaoszczędzamy na ponownym wejściu pokazując panu w okienku bilet z wejścia dwa dni wcześniej tłumacząc, że jesteśmy w Dolinie Chochołowskiej i tylko wyszliśmy na chwilę po oscypki.

Wracając do schroniska czuję mały niedosyt z powodu kondycji kolana Marty, więc postanawiam, że przebiegnę się na Trzydniowiański Wierch na co Marta mówi, że pewnie, idź się wybiegaj tylko uważaj na siebie.

Podejście pod Trzydniowiański zajmuje podobno optymalnie 2h 15 minut, więc idę lekkim krokiem. Mijam lasek, prześwit, znowu trochę pod górkę lasem i w końcu kosówka. Przed podejściem za mostkiem mijam pana Krzysztofa poznanego wczorajszego wieczora. Zapytuję, czy warto tam iść. On się uśmiecha grymasem i stwierdza, ze raczej nie pożałuję. Pozdrawiamy się i cisnę do góry a kopytka same prowadzą. Podejście bardzo miłe, widokowe, zwłaszcza, że mam ładną pogodę.
Ostatnie parę metrów przyśpieszam bo już mnie bolą trochę mięśnie i chcę poczuć to miłe palenie. Taki mały masochizm ;-)
Robiąc zdjęcia kombinuję w głowie, żeby zostać na zachód słońca ale obiecałem, że szybko wrócę więc parę fotek do kolekcji i do następnego, może kiedyś zimą!

Kiedyś schodzenie z gór bardzo mnie irytowało ale ostatnio zrobiłem z tego małe zawody dla siebie, bić czas zejść i przy tym mieć zabawę.
Schodząc mijam poznaną w schronisku panią z córką, która sprytnie i bez większych problemów wspinała się na ściankę. Żartuję, że może być to przyszła Wanda Rutkiewicz. Widziałem po minie, że pani raczej nie pragnie, żeby córka zapisywała się w kartach historii polskiego himalaizmu. Rozumiem ją dlaczego, ale czemu pokazuje dziecku góry,do chodzenia po których widać, że ma potencjał.
Zbiegając mijam pary, które już schodziły jak ja wchodziłem. Hmmm, może mieli kryzys w krzakach :-) Nie, oni po prostu schodzą a ja zbiegam. Pozdrawiam i uciekam.

Na ławeczce przy schronisku już czeka na mnie Marta z Krzysztofem. Jestem cały mokry i czerwony mimo opalenizny ale szczęśliwy bo z podejściem zejście zajęło mi niecałe 3h. Tłumaczę się, że po prostu nie lubię schodzenia i staram się to mieć za sobą jak najszybciej.
Ostatni wieczór w Chochołowskiej spędzamy w miłym towarzystwie dzień wcześniej poznanego Krzysztofa, z którym szybko przeszliśmy na Ty, rozmawiając między innymi o górach, życiu i historii Polski z czasów PRL-u. Głównie to słuchamy.
Robi się późno i wszyscy zgodnie stwierdzamy, że czas pod prysznic i spać. Dobranoc i do jutra.

Dzień Czwarty

Sobota. Pobudkę na dziś zamówiliśmy około 8 rano. Świeże powietrze górskie, promienie słońca i śpiew ptaszków. Ptaszarnia, albo jak kiedyś pewien pan powiedział - Ptasiarnia.

Pijemy kawę na ławce żegnając się ze schroniskiem w Chochołowskiej, oscypek na śniadanie i w drogę.
Idziemy do punktu wypożyczania rowerów ale jak widać pani, która mówiła, że od 9 rano już będzie i rowery będą dostępne albo zaspała albo ma zgorzel żołądka. Idziemy więc dalej doliną. Przy drugim punkcie rowery już są odczepione więc wskakujemy i zjeżdżamy z górki, praktycznie bez użycia mięśni, aż do samej bramki parku.
Zwracamy rowery, płacimy myto, uzupełniamy zapasy oscypkowe i łapiemy busik do Zakopanego skąd pojedziemy następnym busikiem w kierunku Morskiego Oka. Tyle, że my na Słowację więc do Doliny Białej Wody.

Niestety już jest około 10 rano i całe klapkowo-reklamówkowe towarzystwo się pobudziło i też wybiera się w góry. Ich celem jest głównie Morskie Oko i tam, gdzie zawiezie ich kolejka albo biedne koniki.
Pan kierowca szczęśliwy, busik zapełniony prawie kompletem pasażerów poza kilkoma miejscami stojącymi. Mijamy Krupówki, na których już się zrobiło ciasno a to dopiero połowa czerwca. Aż strach pomyśleć co tu się dzieje w sezonie...
Podczas jazdy słychać rozmowę jednych państwa:
"Ty, zapytaj czy to już Morskie Oko" - zagaduje żona.
"Oj, kierowca powie kiedy już dojedziemy" - mówi mąż.
"A to czemu jeszcze nic nie mówi?".
"Bo jeszcze nie dojechaliśmy"
"To weź go zapytaj" - ciągnie dalej babsko.

Powoli się wyłączam i podziwiam widoki. Ale jak tu się wyłączyć jak znowu ktoś wsiada. Kierowca mówi, że są tylko miejsca stojące a wsiadająca baba na to, że ona tyle stała nie będzie, bo to daleko. W końcu jedziemy dalej, ktoś ustąpił jej miejsce, a mąż stoi i mu to wcale nie przeszkadza.

Jesteśmy na parkingu na Łysej Polanie. Kierowca pyta, czy ktoś jeszcze tutaj wysiada. Wszyscy tylko patrzą na nas z minami...CO? Oni nie do Morskiego Oka?!
Z drugiej strony to i lepiej, niech sobie tam idą i nie niszczą przyrody.
W słowackim sklepie kupujemy po dwa Bażanty, śliwowiczkę, bobrowiczkę i w drogę szlakiem do Roztoki, bo jednak Martowa noga nie daje rady.
Na mapie widać, że to schronisko jest blisko więc idziemy. Dochodząc do bramek parku widzę, że coś mi tu nie gra, więc dzwonię i pytam mojego tatę czy wie dokładnie gdzie jest to schronisko. Jestem coś dziś zakręcony. No tak, vis-a-vis Wodogrzmotów Mickiewicza.

Widząc rzesze kosmitów szturmujących Morskie Oko robimy jednak odwrót i wracamy do Łysej Polany. Propozycja jest taka, że przejdziemy przez potok do Roztoki tam, gdzie kiedyś przed wojną był most łączący Polskę ze Słowacją.
Potok jest rwący i głęboki. Nic z tego nie będzie. Idziemy więc dalej obierając nowy cel - obozowisko taternickie Taborisko.

Słońce dziś pali nieubłaganie, bez żadnego podmuchu wiatru. Wykorzystujemy każdy cień, ale po jakimś czasie niestety wchodzimy na Polanę Poduplaski i tutaj już czuć, jak pot cieknie strugą po plecach tam, gdzie słonko nie dochodzi.
Góry, doliny, potoki, strumienie i dzikość roślinności. Słowacja ma swój klimat. Tutaj czuć dzikość i jest dużo mniej turystów. Może dlatego, że jest to pierwszy oficjalny dzień słowackiego sezonu.

Plecaki ciążą coraz bardziej i już mamy ochotę zrzucić w końcu ten balast i odetchnąć przy potoku.
Czekając na Martę przy polance widzę wychodzącego z lasu pana i pytam, czy do Taboriska to jeszcze daleko. Pan odpowiada, że jakieś sto metrów w głąb lasu. Och, jaka ulga. Uśmiecham się i pozdrawiam pana.

Taborisko jest puste. Oprócz nas nie ma jeszcze nikogo. Rozkładamy bambetle, jemy posiłek i oglądamy okolice obozowiska. Pod daszkiem jest palenisko, ławki, apteczka. Ktoś zostawił jakieś zupki i makaron więc my też dorzucamy coś od siebie do spiżarki i apteczki.
Marta stara się złapać zasięg i dzwoni do mamy, żeby się nie martwiła. Mówi, że wszystko jest dobrze, pogoda ładna, jesteśmy na Słowacji, Przemek rozpala ognisko, nie mamy kiełbasek ale za to śliwowica jest.

Ognisko powoli nabiera kształtów i coraz dalej musimy się zapuszczać w las, żeby zdobyć opał. Wyczyściliśmy ściółkę ze starodrzewia.
Zapach dymu niesie się po lesie odstraszając dziką zwierzynę i przyciąga turystę, który postanawia przenocować z nami.
Podobno nie wolno palić tam ogniska bez uiszczenia opłaty w leśniczówce u Martina, około 3,5 euro od osoby.

Po zapoznaniu Tobiasz zabiera się za zbieranie chrustu bo do ognia trzeba stety podrzucać. Lekko wilgotne drewno się dymi ale po chwili podsycha i już mamy ładne, klimatyczne palenisko.
Wyciągam oscypki, nabijam na patyki i częstuję Martę i Tobiasza. Oscypki się grillują a nasz nowo poznany kolega gotuje kaszę gryczaną na żarze paleniska. Dorzucamy konserwę turystyczną i mamy pyszną kolację przy ognisku.

Chowamy śmieci i resztki jedzenia u podnóża strumienia bo mogą nas odwiedzić w nocy misie a tego wolelibyśmy uniknąć...to to nie Miś Uszatek czy Colargol.
Wszyscy zawinięci w śpiwory - my na jednym z podestów, Tobiasz przy palenisku - powoli usypiamy wsłuchując się w szum potoku.

Dzień Piąty

Nic tak nie budzi jak zapach kawy o poranku. Wyciągam kuchenkę, gotuję wodę i serwuję kawę moim współtowarzyszom. Szybkie śniadanko i w drogę na Polski Grzebień, bo mam porachunki z tym szczytem.
Marta niestety zostaje w obozie bo ta nieszczęsna noga dalej daje się jej we znaki. I tak jestem z niej dumny, bo inna kobieta to chyba już dawno zmusiłaby mnie do powrotu.
Tobiasz pyta się ze zdziwieniem "To ty sama tutaj zostaniesz?"
Na co ona "Tak, a czemu nie"

Idziemy z Tobiaszem gęsiego pod górę, nie mijając jeszcze nikogo bo i pora jeszcze wczesna. Trochę myślę o Marcie, że została tam sama na dole, ale pocieszam się tym, że jest biały dzień, a poza tym to kobieta z twardym charakterem, metalówka i nie panikuje.

Dochodząc do Litworowego Stawu widzę świstaka. A raczej jego tył, który mi szybko znika pomiędzy kamieniami. "Co, świstak?" pyta Tobiasz.
Staramy się chwilę czekać, bo może jeszcze jakiś zdecyduje się pokazać i go uwiecznimy na pamiątkę, ale szybko stwierdzam, że mają nas głęboko w poważaniu i nie chcą współpracować.

Oprowadzam Tobiasza po okolicy, pokazując koliby, bo decyduje się zostać tutaj w głuszy na jedną, czy dwie noce.
Zanurzamy stopy w lodowatym stawie (sadzawka skuta lodem), pstrykam parę zdjęć, wymieniam się z Tobiaszem e-mailem obiecując przesłać zdjęcie jak już wrócę do domu. Chce się pochwalić dziewczynie.
Posilam się połówką jabłka, którą dostałem od mojego współtowarzysza i w drogę.
Obiecuję zajść jeszcze jak będę wracał. Do zobaczenia później!

Podejście nie sprawia wielkich trudności. Kopiasty śnieg łatwo daje się przejść. Po drodze mijam kolibę, w której kiedyś w gorszych warunkach spałem z moim tatą. Miłe wspomnienie.

Łańcuchy prowadzące na szczyt są trochę przysypane. Ale to i lepiej, bo po śniegu łatwiej się przeskakuje szczelinki.
W pewnym momencie tracę równowagę i odrywa mnie od ściany. Zrugawszy się po tym ruszam dalej. Lepiej nie być zbyt pewnym siebie bo tacy bohaterzy to leżą tam, gdzie światło nie zagląda.

Widać, że wczoraj zaczął się sezon u Słowaków bo na szczycie witają mnie ciepłe "Dobry Dień" i "Ahoj". Robię pare zdjęć, palę papieroska popijając wodą ze strumienia i schodzę, bo co tutaj tak będę sam siedział jak Marta czeka sama na dole.

Odwiedzam jeszcze Tobiasza, który już zdążył się rozgościć i zarezerwować kolibkę na spanie.W oddali widzimy kozice. Żegnamy się przyjacielskim uściskiem dłoni, mówiąc "Do następnego!". Sympatyczny gościu, pełen pozytywnej energii.

Zbiegam szybkim krokiem mijając ludzi. Cześć. Dobry.
"Proszę bardzo" - jeden pan widząc mnie ustępuje drogę. Dziękuję i już jestem za zakrętem.
Jeszcze przetnę lasek z widokiem na Młynarza i już będę na dole u Marty. Z góry słyszę " Ty, widziałeś? On już tam jest. Ale zasuwa!"

Jestem na dole, Marta siedzi sobie i kontempluje. Zjadamy zupkę z kubka, pakujemy plecaki i w drogę do Roztoki przez Łysą Polanę, w której kupujemy płynne pamiątki dla bliskich.
Niestety musimy przejść przez bramki płacąc za wejście do parku i przebić się przez krupówkowych turystów.
Jak ja się w ich towarzystwie duszę...te tępe spojrzenia...sam nie wiem co jest w tych oczach.
Komentarze "Zobacz jakie oni mają plecaki! Co oni tam w nich niosą!".
Jeden pan dumny z siebie, wracający z Morskiego Oka, pyta nas "Czy wy wiecie, jak to daleko??!?". Spoglądam spod daszka czapki i odpowiadam, że tak, wiemy że NIE daleko.

Schronisko Roztoka mieści się u podnóża potoku od Wodogrzmotów Mickiewicza i dlatego jest rzadko odwiedzane przez kosmitów.
Bardzo sympatyczne, przytulne miejsce z miłą obsługą i dobrym jedzonkiem. Oscypki z żurawinką, chrupiący i smaczny kotlet z kurczaka, świeża i dobrze doprawiona surówka. Jedzonko, jak na schronisko, pierwsza klasa. A na koniec pyszne grzane piwko korzenne w tradycyjnym kamiennym kuflu.

Ostatnia noc w Roztoce. Pytam panią w recepcji, czy jest pokój dwójka, ewentualnie spanie na podłodze. Pani mówi, że niestety dwójki już nie ma a spać na podłodze nie musimy bo są miejsca w sześcioosobowej sali, którą jak nikt więcej nie przyjdzie, to mamy tylko dla siebie. No i mieliśmy.
Przeglądamy zdjęcia ze smutkiem, że to już koniec przygody. Na pewno jeszcze kiedyś wrócimy w Tatry.

Dzień Szósty

i ostatni, niestety
Powrót do domu. Pobudka wcześnie rano bo musimy dotrzeć z Roztoki do Zakopanego żeby złapać powrotnego Polskiego Busa, który mamy zabukowany na 9.00. Bierzemy więc plecaki, mamy jeszcze chwile czasu na kawę i śniadanie przed schroniskiem. Kuchnia już otwarta wiec raczymy się jajecznica ze szczypiorkiem.
I w drogę. Wracamy ta sama trasą, którą wczoraj przyszliśmy , tylko coś plecaki już mniej ciąża, luźniej, nie ma tłumów ani nic nie jeździ. No tak, turyści o tej porze, nie zmierzają jeszcze na Morskie Oko, tylko smacznie sobie śpią. Całkiem przyjemny poranny spacerek. Nawet nie przeszkadza to, ze idzie się asfaltem. A idzie się z górki. Czyściutkie i świeże powietrze. Cisze przerywają tylko poranne trele skrzydlatych mieszkańców lasu i płynące sobie przy drodze potoczki. Co jakiś czas mijamy się z ludźmi na trasie i wymieniamy pozdrowienia.
Przy wyjściu z parku koniki jedzą śniadanko, po czym są zaprzęgane w dorożki. Czeka je kolejny dzień pracy.
Dochodzimy za bramki skąd zabierzemy się busem do Zakopanego. Czekamy na parkingu, który powoli się zapełnia. A busa jak nie było tak nie ma. Rozkładu jazdy też nigdzie nie ma. Zasięgamy więc informacji u jednego z właśnie przybyłych kierowców, który patrzy na zegarek i mówi, ze niedługo coś powinno być. Czekamy wiec dalej. Powoli miejscowi sklepikarze rozpoczynają swój dzień. Oglądamy bibeloty i pamiątki. Bardziej to dla zabicia czasu niż w celach zakupowych. W końcu transport podjeżdża,
Ładujemy się do środka i jedziemy do Zakopanego podziwiając po drodze krajobraz.
Po tych kilku dniach spędzonych wysoko w górach powietrze w Zakopanem wydaje się jakieś takie ciężkie i zupełnie inne niż tam w głuszy. Zrobiło się głośno i tłoczno. Kupujemy oscypki i bunca i udajemy się na stację.
Ostanie spojrzenia na piękne górskie szczyty.
I do następnego!