SKOGARFOSS –MYRDALSJÖKULL


Dzień zaczynam, jak co dzień. Od kawy, głównie dla Pani Eli, bo chcę już jechać. Pani Ela po kawie zaczyna funkcjonować, robi się milsza i spokojniejsza. Przed kawą też niby jest spokojna, ale po kawie mogę dłużej jej podnosić ciśnienie. Co wychodzi jej na zdrowie, bo ciągle marznie.

Kiedy moja towarzyszka zajada się wspaniałą konserwą w kuchnio-jadalni, ja (dla mnie śniadanie o 6 rano, to ciut za wcześnie) zwijam namiot.

Jestem złośliwy. Może nie tyle złośliwy, co oddaję, to co otrzymałem o północy. Nasz namiocik jest wspaniały! Można go postawić i zwinąć w 5 minut. Można to zrobić po cichutku i tak, że nikt nawet by się nie zorientował, że odjeżdżamy. Tego nie robię. Zwijam z odgłosami szczękania metalowych rurek i szpilek. Jak przyjemnie było usłyszeć, że w sąsiednim namiocie, u moich rodaków zaczyna się ruch... Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie!

Jeszcze tylko przegazówka na „do widzenia” i jedziemy!

Dzisiaj również pogoda raczej nieciekawa. Pochmurno i mglisto. Chmurzyska zasłaniają widoki.

Jedziemy drogą prowadzącą u stóp gór, przez tereny gdzie przeszła lawa. I to całkiem niedawno. Teren jest lekko sponiewierany przez ciągłe wybuchy wulkanów.

(Ostatnio,to znaczy w tamtym roku, kiedy wulkan o bardzo prostej i łatwej do wymówienia nazwie - Eyjafjallajökull (kliknij i posłuchaj) zrobił BUM, to stanął ruch powietrzny w Europie. Tyle, że tutaj narozrabiał jakiś inny. Ogólnie wulkanów tutaj dostatek, tyle, że nie mamy szczęścia i żaden nie chce zrobić nawet „PUFF”. )

Było, to jednak, już jakiś czas temu, bo skały, albo lepiej – bloki lawy pokrył mech. Bardzo ciekawy zestaw kolorystyczny... Do tego mgiełka, która spowija góry i już mamy odrobinę surowej tajemniczości...

Ponieważ zgłodniałem, robię sobie przerwę na śniadanie właśnie w takiej okolicy. Przy obwodnicy są co kilkadziesiąt kilometrów pourządzane zjazdy, gdzie można się zatrzymać, usiąść przy stole, zrobić sobie piknik. I nie ma śmieci. Bardzo często są kosze, a jeżeli się zdarzyło, że ich brak, to ci, którzy korzystają, zabierają odpadki ze sobą. Może kary są duże, a może po prostu ludzie już tacy są. Skłaniałbym się do tego drugiego.

Zupełnie inna mentalność niż w naszym pięknym kraju, który szczyci się wielką cywilizacją i kulturą. Z początku, jak tylko przyjechaliśmy, to przyzwyczajeni do kierowców będących panami na drodze, bardzo uważaliśmy. Zupełnie niepotrzebnie. Kiedyś widziałem, jak dwóch tutejszych, dyskutując między sobą, tak jakoś z nagła weszli na ulicę. Nawet nie po pasach, tylko przecięli ją na ukos. Samochody się zatrzymały i czekały, aż panowie przejdą. Nikt nie zatrąbił, nikt nie podjechał, nikt nie okazał zniecierpliwienia. Jak my się dostosujemy do naszych „normalnych” polskich warunków, kiedy już wrócimy...

Wreszcie dojeżdżamy do Vik. Tutaj się tankuję i myję samochód. To jest naprawdę duża wygoda, te darmowe myjnie przy prawie każdej stacji benzynowej!

Kiedy myję samochód, Pani Ela (sroka, jak każda kobieta) zajrzała do sklepu z pamiątkami. Jak zajrzała, tak została. Znalazłem ją na pięterku, kiedy przymierzała sweterki. Zaczęliśmy przeliczać z ichniego na nasze i stwierdziliśmy (ku żalowi mojej Żony), że ceny są zbyt mało atrakcyjne. Nic nie kupiliśmy.

Aby troszkę odetchnąć poszliśmy na spacer nad brzeg morza. To znaczy Pani Ela poszła, a ja z pewnej odległości ją obserwowałem. Jakoś tak, niezbyt mi się chciało brnąć przez czarny, wulkaniczny piach, a moja towarzyszka była bezpieczna, bo w pobliżu nie było żadnych sklepów...

Kilka kilometrów za Vik przejeżdżamy przez tymczasowy most na rzece. Tymczasowy, bo ten stały zmyła woda z lodowca, który został podgrzany przez wulkan Katla. Na początku lipca. Wtedy również i Hekla się troszkę trzęsła i pufała, ale do tej pory wszystko się uspokoiło. Po prostu nie mamy szczęścia!

Dojeżdżamy do Breidabolsdadur (taka łatwa do wymówienia nazwa), gdzie według przewodnika powinien znajdować się tani hostel przerobiony ze szkoły. Kiedyś był. To znaczy, kiedyś był tani, teraz jest luksusowy hotel, nie dość, że drogi, to i zapełniony po brzegi... Nie, to nie. Jedziemy dalej do Skogar.

Miejscowość, jak miejscowość. Właściwie, to jest duże pole namiotowe z przystankiem autobusowym i sporym parkingiem. Parking zapełniony autobusami i osobówkami.

Jest tyle miejsca dla namiotów, że mam mały problem zdecydować się, w którym miejscu spędzić noc. Wreszcie znalazłem odpowiednie miejsce, pod płotem.

Wszędzie są płoty. Tym razem, zamiast owieczek, po łące łażą krowy. Bardzo przyjacielskie i lubiące ludzi. I ciekawskie. Kiedy mieszkaniec sąsiedniego namiotu powiesił sobie świeżo wyprane spodnie, na tym płocie, to zaraz przyszła krówka, aby obejrzeć. I się poprzytulać. Na krzyki i machania rękami właściciela nie reagowała, za to inne zareagowały. Całe stadko przyszło po pieszczoty. Dobrze, że rzeka blisko, więc miał gdzie te spodnie wypłukać. Więcej już na płocie nie wieszał, a krówki postały i nie doczekawszy się dalszych pieszczot poszły w drugi koniec pastwiska.

Paskudne pole namiotowe. Najgorsze na jakim do tej pory żeśmy nocowali. Sporo ludzi, ale tylko dwie kabiny prysznicowe. Płatne. Kibelki również płatne, tyle, że ktoś to wejście zepsuł, więc można było za darmo... Ponieważ jest przystanek autobusowy, więc sporo ludzi oczekujących na autobus czeka, siedząc przy stołach dla biwakujących.

Tutaj poznaliśmy parę Polaków, którzy podróżują po Islandii autobusami. Są już drugi raz i zwiedzili wiele zakątków. Wymogłem na nich obietnicę, że będą służyć informacjami na moim forum. Nie wiem, czy dotrzymają słowa, bo jakoś nikt nie ma pytań...

Jest wcześnie, więc idziemy na spacer. Obejrzeć wodospad Skogarfoss...

Po porannych mgłach nie pozostało ani śladu. Jest słonecznie i ciepło. Z pola namiotowego widać tylko częściowo ten wodospad i trudno GO ocenić. Dopiero, kiedy podeszliśmy bliżej mogliśmy się pozachwycać...

Wodospad ma 60 metrów wysokości i około 20 metrów szerokości. Jest piękny. Uroku i piękności dodaje tęcza, która powstała dzięki pyłowi wodnemu z rozpryskującej się wody... Aby było jeszcze ładniej, skały porośnięte są krzewami, mchami i inną zielonością. Bajka...

Najpierw musimy wejść na górę. Te 60 metrów. Po metalowych schodkach. Nie ma problemu, bo schody są szerokie, tak, że wchodzący i schodzący mogą się swobodnie mijać. Później, już na górze, forsujemy zasieki przeciwowcowe. Jesteśmy na płaskowyżu!

Lekko pofałdowany teren porośnięty trawą. Głęboki kanion z płynącą na dole rzeką. Rzeka ma dosyć duży spadek, w dodatku co jakiś czas ma progi – wodospady. Szumi i huczy. Zagłusza wszystko.

Idziemy ścieżką prowadzącą brzegiem kanionu, do którego wpływają strumyczki. Jest gorąco – szczególnie, kiedy schodzimy do wąwozu, aby taki strumyczek pokonać. Przed wyjściem mieliśmy po butelce coca-coli, teraz jakoś tak wyschła i musimy nabrać wody ze strumienia. Owiec nie widać, więc chyba nam nie zaszkodzi... Dobra, zimna, mokra... Smakuje lepiej niż poprzednia zawartość...

Pani Ela narzuciła spore tempo. Mam nadzieję, że niedługo opadnie z sił i będzie można odpocząć. Jeszcze jakiś czas trwało, zanim opadła. Wreszcie, jednak miała dosyć i poszukaliśmy zacisznego miejsca na odpoczynek. Miejsce było bardzo zaciszne. Od wiatru. Na skraju urwiska. Bliski wodospad huczy, wiaterek, gdzieś tam wieje, a mnie jest ciepło i dobrze. Z tej dobroci i ciepłoty, szumu wody jakoś tak ,zrobiło mi się dobrze i zdrzemnąłem się troszeczkę.

Zgłodnieliśmy, więc wracamy. Mieliśmy dojść na przełęcz, ale inni turyści odradzili nam, bo jak mówią – tam mgła i duje. No i dobrze, bo po wczorajszym spacerku jeszcze czujemy nogi...

Na polu namiotowym Pani Ela przyszykowała kaszę (wrzuciła do gara z wodą i kazała mieszać), którą postawiła na naszej kuchence. Poszła zapłacić za biwak. Ja mieszałem. Palnik, na którym garnek stał, nie był zbyt stabilny. Właściwie, to nic się nie stało. Prawie wszystko, co się wysypało, to wyzbierałem, a wodę uzupełniłem z czajniczka. To co zostało na ziemi, zamiotłem pod samochód, bo po co miałaby się Pani Ela denerwować? Przecież ciepło, więc nie potrzeba, aby jej ciśnionko wzrosło. Wszystko zrobiłem, tak szybko, że nawet się nie zorientowała, że 1/3 kaszy ubyło. Oczywiście zaraz mnie odgoniła i sama dokańczała gotowanie. Z podobnym rezultatem do mojego... Tyle, że byłem w pobliżu i nie zdążyła zamieść pod samochód zanim nie zobaczyłem. Kaszy zostało tylko na jedną porcję. Zawsze wolałem konserwy.

Dzisiaj nie biorę prysznicu. Nie będę płacił 300 koron. Pani Ela również. Zresztą w swoim smrodku dobrze się śpi...