ÞINGVELLIR, HAFNARFJORDUR, BŁĘKITNA LAGUNA


Czuje się koniec lata. Poranek zimny i wietrzny. Mimo że postawiłem namiot w zacisznym miejscu, to wiatr daje się we znaki. Dobrze, że mamy ciepłe śpiwory...

Bardzo niechętnie wyczołguję się na zewnątrz. Do budynku socjalnego, gdzie można znaleźć ochronę przed wiatrem jest ze 200 metrów. Tam jest zaciszniej. Osłaniam dodatkowo palnik i w niedługim czasie kawa – pokarm Pani Eli, już jest gotowa.

Przy kawie zastanawiamy się co dalej. Mamy już dosyć spania pod namiotem. Do Reykjaviku niedaleko. Decydujemy się na powrót.

Mamy cały dzień na dojazd do naszego pierwszego noclegu w Hafnarfjordur. Jadę powoli, a Pani Ela podziwia mijany krajobraz. Z Laugarvatn jest blisko do Tingvellir – miejsca, w którym zbiera się islandzki parlament. Chcemy, to miejsce obejrzeć.

Po niecałej godzince jesteśmy na miejscu. Rozległa równina położona nad jeziorem Tingvallavatn, poprzecinana odnogami jeziora i otoczona z jednej strony murem z zastygłej lawy, robi duże wrażenie. Gdyby, tak jeszcze słoneczko zechciało zaświecić...

Ze zwiedzających jesteśmy tylko my. I bardzo dobrze, bo jakoś nie lubię tłoku. Idziemy z parkingu ścieżką wzdłuż wysokiego muru stworzonego przez naturę.

Po drodze na punkt widokowy przechodzimy przez mostek na rzece Öxara, gdzie topiono kobiety za różne przewinienia (mężczyznom ścinano głowy).



Za cudzołóstwo, dzieciobójstwo i krzywoprzysięstwo. Śmiercią, również karano za kradzież. Za zabójstwo, o ile nie było popełnione we śnie, sprawca otrzymywał karę pieniężną. Dlatego nie ma kradzieży – weszło im w geny...



Z góry oglądam panoramę miejsca zgromadzeń. Pani Ela poszła do toalety, która znajdowała się w budyneczku stojącym opodal. Kiedy wróciła, była lekko zaszokowana. Stwierdziła, że pierwszy raz była w toalecie pod obserwacją kamery.

Wracamy do samochodu i jedziemy dalej. Chcę objechać jezioro dookoła, ale drogi nie są zbyt dobre, więc po jakiś 2 kilometrach wracamy. Okolica jest piękna, zresztą, jak i cała Islandia. Dużo gęsi, które łażą po drodze i oczekują, że się je przepuści. Nie widziałem żadnych śladów, aby ktoś taką gąskę upolował samochodem. Widać, że czują się pewnie i bezpiecznie. Z ciekawości zatrzymuję samochód i sprawdzam na jaką odległość mogę podejść. Do około trzech, czterech metrów nie reagują. Kiedy podchodzę bliżej, godnym krokiem oddalają się, zachowując bezpieczny odstęp.

Do Reykjaviku wracamy od strony, którą wyjeżdżaliśmy. Jakoś, tak nie mogłem znaleźć odpowiedniego oznakowania. Szczęśliwie – wszystkie drogi prowadzą do Rzymu...

Przejeżdżamy przez miasto kierując się na lotnisko w Keflaviku. Ta droga jest dobrze oznakowana i nie mam problemów z trafieniem do Hafnarfjordur. Jest już południe, więc nasz gospodarz powinien być na nogach.

Po kilku minutach dobijania się do drzwi i okien, zostaliśmy wpuszczeni na pokoje. Nie miał radosnej miny. Troszkę marudził, że pokój nie został sprzątnięty, ale Pani Ela go przekonała, że nic nam nie przeszkadza. Perspektywa szukania noclegu i spania pod namiotem działała na nas znieczulająco. Zanim się zorientował, już stałem w salonie ze śpiworami i naszymi bambetlami. Bardzo niechętnie zaprowadził nas na górę. Do tego samego pokoju, w którym poprzednio spaliśmy. Na osłodę dostał z góry za cztery noclegi. Trochę go, to pocieszyło, poszedł do sypialni przespać sprawę...

Zostaliśmy sami na gospodarstwie (gospodarz był nieaktywny w swojej sypialni). Z psem. Właściwie, to była suczka. Bardzo sympatyczna i przyjacielska. Tyra.

Mając wolną przestrzeń życiową, Jaśnie Pani zabrała się za niszczenie pozostałości naszych zapasów. Makaron z konserwą. Nie było takie złe...

Jest wczesne popołudnie, więc jedziemy, póki mamy jeszcze samochód, do Błękitnej Laguny. Bardzo łatwo trafić. Byle wyjechać na Obwodnicę. Mnie się udało za drugim razem. Dzięki temu miałem okazję obejrzeć pole golfowe, które znajduje się na peryferiach miasta. Nie mam pojęcia, jak mi się udało tam trafić...

Przed wejściem na kompleks basenowy jest rozległy parking, na którym zostawiamy samochód. Troszkę się spłoszyłem, kiedy zobaczyłem ile tam już ich (samochodów) parkuje. Drugi raz się spłoszyłem, kiedy kazali wykupić bilet za 30 euro od sztuki. Nawet na pewien czas ogłosiłem strajk, ale Pani Ela stwierdziła, że jak się już tutaj przyjechało, to należy wejść. To weszliśmy.

Dali jakieś, takie coś elektroniczne z numerkiem na nadgarstek i kazali iść do szatni. Dobrze, że miałem już zaprawę z poprzednimi basenami, bo teraz bym chyba nie zdzierżył. Tyle gołych chłopów! Tym razem napisów po polsku nie było, ale wiedziałem co mam robić.

Z moją towarzyszką do kąpieli spotykam się na dole, przed wejściem na teren basenowy. To właściwie, nie basen, tylko jeziorko, a właściwie staw. Islandczycy są ludkiem bardzo zaradnym i pomysłowym. Błękitna Laguna powstała dzięki elektrowni, w której pierwotną, głębinową wodę, o temperaturze ok 240 stopni (to nie pomyłka), po wykorzystaniu spuszcza się do przyszykowanego zbiornika. Same zyski!

Wypławiliśmy się w wodzie, wysmarowaliśmy błotem, wyparzyliśmy w łaźni. I nic nam nie jest. Przeżyliśmy!

Szczęśliwi i czyści wracamy do domu. Tymczasowego. Jestem życzliwie nastrojony do świata, więc widząc dwóch autostopowiczów stojących na poboczu z napisem „REYKJAVIK” - zatrzymuję się. Pani Ela tłumaczy im, że możemy ich podwieźć do Hafnarfjordur, a stamtąd, to już sobie dojadą autobusem. Wsiadają i z zadowoleniem komentują dzisiejszy dzień. Polacy.

Są na praktykach w hotelu, z którego mają darmowe bilety wstępu do Błękitnej Laguny. Chwalą sobie Islandię i żyjących tutaj ludzi. Miejscowych, bo o rodakach nie mają zbyt dobrego zdania. No cóż, nie każdy jest taki, jak Pan Krzysztof, którego spotkaliśmy w Blönduos. Podwozimy ich na przystanek autobusowy i życzymy szczęścia...

Życzliwość do świata kończy mi się pod domem. To znaczy, nie całkiem od razu, bo z początku wydaje mi się, że to fajny kawał. Skończyła mi się z chwilą, kiedy Pani Ela przystawiła krzesło do okna z zamiarem przeciśnięcia się przez górny lufcik.

Pan domu wyszedł, a chałupa zamknięta. Tylko piesek biega po salonie i poszczekuje na przywitanie. Pobiegaliśmy dookoła, pokrzyczeliśmy, powaliliśmy do drzwi i okien. Nic. No i moja połowica wpadła na pomysł, aby wejść przez górny lufcik. Tylko on jest otwarty.

Przeganiam Panią Elę i sam się przeciskam. Domek jest położony na wzgórzu, więc jestem doskonale widoczny... Mam nadzieję, że Pani Ela zdąży nas wytłumaczyć, zanim mnie odstrzelą...

W domu piesek okazał wielkie zadowolenie, że ktoś się zjawił i ma towarzystwo. Nikt nie przyjechał. Pan domu wrócił późnym wieczorem i pokazał, że klucze do domu leżą w sieni na kredensie. Nie dopytywał się, jak się dostaliśmy... I dobrze...