Czasami miały wolne (konie), wtedy były puszczane samopas i pasły się w okolicy sali gimnastycznej.
Zawsze chciałem pojeździć na koniku. Kolega – Stasiek Siłuch. również. Jak tu nie skorzystać z okazji, kiedy sam łazi i prowokuje? Skorzystaliśmy.
Konik miał wędzidło, więc tylko kocyk na grzbiet (indian ie jeździli bez siodeł), z pasków strzemiona i daaaawaaaaj!!!
Jak miło było patrzeć z góry na innych... Jak miło było czuć ciepło konia, jego ruch. Konik był starszawy i nie można było z niego wykrzesać nic innego niż powolny stęp.
Kiedy tak sobie jechałem i marzyłem, zdarzyły się dwie rzeczy.
Pierwsza – zazdrośnik, który nie jechał, spłoszył konia. Poczułem co to galop!
Druga – galopując, kątem oka zobaczyłem Pana Dyrektora, który mimo swojej tuszy, całkiem nieźle trenował biegi przełajowe. Tyle, że w garniturku i w moją stronę.
Szczęśliwie, konik zatrzymał się na płocie, który był zbyt wysoki aby go przeskoczyć. Odetchnąłem. Przedwcześnie...
Pan Dyrektor, będąc jakieś 10 metrów ode mnie zaczął krzyczeć!
-Złaź z tego konia! Złaź z tego konia!!!
Domyśliłem się, że to nie był bieg przełajowy, tylko troska o podopiecznego (czyli mnie). Dyrektor dobiegał z prawej strony. Zlazłem z lewej.
-Chodź tutaj! - ani ton, ani jego wygląd niezbyt mi się podobał. Ręce, jakieś takie rozbiegane, latające... Twarz czerwona, jak przed zawałem, albo wylewem. Powinien chyba do lekarza...
Konika przywiązałem do płotu i zacząłem czujnie podchodzić.
Miałem rację! Chciał pobiegać! Z uczniem!
Kiedy zaczął biec, to ja również. I tak biegliśmy kawałeczek, ale że chłopisko było już w latach, a i dobre jedzenie... I całe szczęście, bo to by było gorsze niż jakbym z tego konia spadł i został stratowany...
Prawdę mówiąc, to dostałem kopniaka, ale że byłem już w pędzie, więc niewiele mi zaszkodził, a nawet pomógł nabrać szybkości – podziałał, jak dopalacz...
Później, kiedy już emocje opadły (wysapał się), kazał się wynosić z internatu. Od nowego roku szkolnego.