SMAKI PRAGI
BOŻE NARODZENIE 2012
napisała : ELA
Wyjazd do Pragi na święta Bożego Narodzenia zrodził się w mojej głowie spontanicznie, pamiętałam z poprzedniego wyjazdu dziesięć lat wcześniej zarówno piękno tego miasta, doskonałe i tanie piwo, gościnność mieszkańców, jak i smaczną miejscową kuchnię.
Pojechaliśmy Polskim Busem, kiedy wyjeżdżaliśmy z Warszawy było – 10oC, na przystanku autobusowym brak jakiejkolwiek poczekalni, czekając na mrozie porządnie zmarzliśmy. Praga powitała nas deszczem i ciepłą, trochę mglistą pogodą. Zrobiliśmy mały postój w barze na dworcu Florenc. Wewnątrz pozwalają palić, co stanowi miłe zaskoczenie, zamówiliśmy dwa małe piwa i przeżyliśmy jeszcze większe zaskoczenie, bo piwa pachniały chmielem a smakowały wyśmienicie. (Pierwszy raz piłem piwo o tak wczesnej godzinie)
Do hostelu Praga Plus docieramy taksówką, zostawiamy plecaki i pieszo udajemy się na miasto. (Nie mamy innego wyjścia, bo pokój udostępnią dopiero od godziny 15. Mieliśmy nadzieję, że się troszkę zdrzemniemy przed spacerkiem, ale wyszło, jak wyszło)
Na starym mieście rozłożył się jarmark świąteczny z dużą ilością straganów. Jako pierwszy rarytas na rynku próbuję Trdelnika, wyjątkowego przysmaku serwowanego na słodko. Z wyglądu przypomina on bransoletkę z ciasta drożdżowego z dużą ilością cynamonu i z orzeszkami, podawany jest na ciepło. Trdelnik wyrabiany jest na miejscu. Mogłam obejrzeć jak piekarze wałkują ciasto, posypują obficie orzeszkami i cynamonem, potem placek rolowali na długi gruby wałek, na którym zostaje upieczony. Zapach zdjętych gorących trdelników rozchodzi się dookoła i jest najlepszą reklamą. Uwielbiam ten smak, mogłabym jeść go codziennie i w dużych ilościach. (Jestem złośliwy. Po roku takiej diety, Panią Elę łatwiej byłoby przeskoczyć niż obejść...)
Na kolejnych straganach obejrzeć można inny znany przysmak miejscowy; wieprzowinę z rożna. Wielkie kawały wieprzowiny obracają się powoli nad płomieniami. Wybrano raczej tłuste kawałki wieprzowiny, skórka jest już mocno przyrumieniona a całość wygląda i pachnie wyjątkowo apetycznie. Przypomina mi to kuchnię bawarską i przysmaki serwowane w biergartenach. Piotruś kombinuje w jaki sposób spróbować tego smakołyku, ale odkłada to na razie, bo deszcz ciągle pada a w pobliżu brak miejsc zadaszonych.
Po obejrzeniu rynku przeszliśmy przez most Karola na drugą stronę Wełtawy, skręciliśmy w ulicę Mostecką. Jedna z reklam na restauracji polecająca grzane wino i grzane piwo przykuwa naszą uwagę - wstępujemy. Wnętrze niewielkie stylizowane częściowo na lata sprzed I wojny światowej, a częściowo na lata dwudzieste. Zmarznięci raczymy się grzanym winem, poza nami, jest tylko jedna kobieta przy stoliku blisko drzwi. Pani ubrana jest jak artystka, wypiła chyba dużo wina, bo rozmawia sama ze sobą, bawiąc się przy tym doskonale. Kelner przynosi nam karty i namawia na gorące dania. W karcie wiele miejscowych smakołyków, zamawiamy knedlik z mieszanym mięsem wieprzowym i kaczym udkiem serwowanym z zasmażaną kapustą oraz drugą porcję knedlik z wołowiną. Nie można powiedzieć, że dania nas zachwyciły, porcje były niewielkie, a ceny do nich nieproporcjonalnie wysokie. Natomiast pilsner podany do knedlików był wyśmienity.
Po wyjściu z restauracji nie mamy ochoty na zwiedzanie zamku, daje się odczuć nocna jazda autobusem, a dodatkowo deszcz i wiatr zniechęcają do dalszego chodzenia. Powoli udajemy się do hostelu. Poszliśmy pieszo do Holeszowic, chcąc lepiej poznać nabrzeże Wełtawy oraz okolice hostelu.
Wieczorem wychodzimy do miejscowej najbliższej restauracji na ulicy Kommunardu, która nazywa się KORBEL i w menu ma również tradycyjne czeskie przysmaki. Zamawiam knedlik z mięsem wieprzowym i zapiekaną kapustą (czyli klasykę), a Piotruś bierze knedlik ziemniaczany (który tutaj nazywa się bramborowy) z wołowiną i odrobiną buraczków. Do picia zamawiamy Kozel i Birell. Dania są świeże i smaczne, a ceny zdecydowanie niższe niż na starym mieście, piwo równie dobre jak poprzednio.
Kiedy budzimy się drugiego dnia, jest pochmurno ale deszcz już nie pada. Ponownie udajemy się na rynek Starego Miasta, aby tym razem obejrzeć wszystko przy dobrej pogodzie. Oglądamy zamek na Hradczanach i katedrę, a w zejściu wstępujemy na Złotą Uliczkę. Kiedy schodzimy ze wzgórza zamkowego wychodzi słońce – jaka radość po deszczowej i ponurej pogodzie!. Wchodzimy do niewielkiej restauracji na piwo. Tym razem, to wyśmienity Staropramen. Niestety, restauracja podaje dania meksykańskie, na które się nie decydujemy. Idziemy obejrzeć Nowe Miasto, a przy okazji wstępujemy na obiad i ponownie zamawiamy knedliki z różnymi rodzajami mięsa. Prawda jest taka, że mała restauracja Korbel serwuje zarówno smaczniejsze (bo świeże), jak i tańsze dania tradycyjnej kuchni czeskiej, niż restauracje które odwiedziliśmy na Starym i Nowym Mieście.
Po powrocie do hostelu, spotykamy naszą współmieszkankę, niezwykle sympatyczną Alaciel z Meksyku. Wyciągamy ją na piwo i pogawędkę do Korbela. Pan kelner przynosi nam typowe czeskie przystawki do piwa, bardzo ładnie podane. Smakiem wyróżniają się kawałki żółtego sera panierowane i zesmażone, podawane z oliwkami i pieczywem czosnkowym. Jak miło jest spotkać się przy dobrym piwie, posiedzieć i porozmawiać w dobrej kompanii. Zastanawiałam się dlaczego po wypiciu kilku kufli czeskiego piwa nie czuję się zamroczona? Dopiero Piotruś zwrócił mi uwagę, że piwo które pijemy jest niskoprocentowe, w odróżnieniu od naszych krajowych, można go więcej wypić bez nieprzyjemnych skutków ubocznych.(Jakie tam nieprzyjemne?!)
Następnego dnia wybieramy się na oglądanie nowego miasta, po dłuższym chodzeniu zmarznięci wstępujemy na grzane wino do restauracji na wyspie przy moście Karola. Ceny tutaj są astronomiczne ale wystrój wnętrza przyjemny, czar pryska gdy kelner podaje nam wino, faktem jest, że było ciepłe ale do wina kelner przyniósł cukier. Pierwszy raz zdarzyło mi się, że piłam grzańca przyrządzonego z mocno wytrawnego wina. Wracając do hostelu wstępujemy tylko na małą przekąskę, bo wieczorem czeka na nas specjalna kolacja w restauracji przy hostelu. W hostelu spotykamy się z Mairą z Kolumbii naszą drugą współmieszkanką z pokoju, ona również wykupiła kolację w restauracji hostelowej, więc udajemy się tam w trójkę.
Restauracja przy hostelu nazywa się „Opera”, ale wnętrze wyglądem przypomina bardziej porzuconą starą halę fabryczną, z dwiema wielkimi rurami biegnącymi wzdłuż ścian przy suficie, niż wnętrze opery. Stoły nakryte zostały na około dwieście osób, natomiast wszystkich uczestników kolacji było około dwudziestu.
W ofercie, jaką dostałam on-line były same dania włoskie, w szerokim wyborze, z moim ukochanym karbonara, ale rzeczywistość była bardziej brutalna. Pewnie jedzenie było przyrządzone według przepisów kuchni włoskiej ale dużo wcześniej, nam zostało podane odgrzane w mikrofalówce. Brak słów na opisanie jakości serwowanego jedzenia, chociaż było go mnóstwo nie cieszyło się popularnością. Na koniec podano nam w małych plastikowych kieliszkach szampana i na tym zakończyła się uczta świąteczna w restauracji Opera.
Ostatniego dnia naszego pobytu w Pradze, na obiad idziemy do słynnej restauracji U Kalicha opisanej przez Haska w przygodach Szwejka. Trochę trwało zanim znaleźliśmy ulicę. Lokal z zewnątrz prezentuje się bardzo atrakcyjnie, niestety wnętrze nie jest zachęcające, tworzy je ogromna pusta przestrzeń zapełniona jedynie stolikami. Kiedy przyszliśmy brak było gości, nie świadczyło to dobrze o lokalu, bo właśnie była pora obiadowa. Zamiast tego weszliśmy do malutkiego lokalu U Szwejka, położonego w tym samym budynku. Jak się potem okazało, była to ta sama restauracja, tylko wnętrze sympatyczniejsze.
Obsługuje jeden starszy, uśmiechnięty kelner i barman w jednym. Dostajemy menu, które tutaj się nazywa „Jidelny listek”, ale za chwilę pan się poprawia i otrzymujemy polską wersję potraw. Zamawiamy piwo, które jak wszędzie w Pradze jest doskonałe, pan kelner proponuje dodatkowo Beherovkę oraz serwuje nam migdały.
Przed wejściem do lokalu na tablicy wypisane były potrawy z cenami wyjątkowo atrakcyjnymi, te same potrawy w karcie są trzykrotnie droższe.
Zamawiam z karty wołowinę z grzybami pani Millerowej z knedlikiem a Piotruś bierze kalichowski gulasz z knedlikiem. Zanim przyniesiono nam potrawy pan kelner proponuje różne suweniry związane z lokalem jak czapkę Szwejka, czy proporczyki. Chociaż lokal ma tylko trzy stoliki, urządzony jest bardzo sympatycznie, ciemne, prawie czarne ściany pokryte różnego rodzaju napisami i portretami z epoki, dodatkowo piecyk – koza z wysoką rurą i stary bar uzupełniają atmosferę.
Przy jednym ze stolików siedziała grupka Rosjan, kiedy poprosili o rachunek przeżyli lekki szok, po wyjaśnieniu nie zostawili kelnerowi żadnego napiwku. Jedzenie które zamówiliśmy było dobre, ale nie tak dobre jak się spodziewaliśmy. Interesujący był natomiast rachunek do którego pan kelner dopisał sobie 10 % nie czekając na nasz napiwek.
Na kolację idziemy ponownie do restauracji Korbel gdzie Piotruś zamawia kiełbaski, które tutaj nazywają się „klobasy”, a ja biorę gulasz ze szpinakiem z knedlikiem ziemniaczanym. Jakością to proste jedzenie, bije na głowę potrawy podane nam U Kalicha.
Wspominając poprzedni pobyt w Pradze 10 lat wcześniej stwierdzam, że niestety jedzenie zrobiło się bardziej „europejskie” tzn podawane jest w małych ilościach, a jego jakość jest nieproporcjonalnie niska w porównaniu do cen. Jedynie piwo jest wciąż niedoścignione (w porównaniu do tego co mamy serwowane w kraju) zarówno w smaku jak i w cenie.