Reykjavik
Jeszcze jest chmura...

Islandia
Pogoda powoli się poprawia

Islandia
Idziemy...

Islandia
Gotowanie na gorącym źródle

Islandia
Poprawka na kuchence...

Islandia
Mijamy rzeczki...

Landmannalaugar
Z górki i pod górkę...

Islandia
Posiłek przy potoku...

trkking
Piękne widoki...

Islandia
Droga po żużlu wukanicznym...

Islandia
Krajobrazy są piękne...

Islandia
Krajobrazy są piękne...

Islandia
Próbował przejść po desce, miał refleks...

Islandia
Pani Ela przeszła normalnie - wpław...

Islandia
Piękne widoki...

Islandia
I znowu do góry...

Islandia
Piękne widoki...

Islandia
Idziemy...

Islandia
Na trasie...

Islandia
Trochę wieje - owieczki znalazły schronienie...

Islandia
Do schroniska już niedalekou

Islandia
Są owieczki - to znaczy, że niedaleko...

Islandia
Jeszcze jeden strumyk do przejścia...

Landmannalaugar
Ostatnia rzeczka...

Islandia
Dobrze się wyciągnąć...

napisał : Piotr Wojtkowski
lipiec 2013

2 dzień (21 lipca 2013)


Zapomniałem zegarka. Jakoś tak, nauczyłem się żyć z zegarkiem i trudno mi się przestawić. Szczęśliwie mam komórkę, na której mogę sobie sprawdzać, kiedy mam co robić. Trzymam ja w kieszeni śpiwora, aby bateria się nie wyładowała. Ładowarki również zapomniałem. Postępująca skleroza. Szczęśliwie, to jeszcze nie alzheimer, bo wtedy trzeba by było sobie zrobić seppuku...

Jest godzina piąta. Najwyższy czas wstać i wyjść na zewnątrz, chociaż dalej wieje z nie mniejszą siłą. Nie chcem, ale muszem! Nawet bardzo muszę! Już nawet nie działa syndrom dentysty. Wychodzę, a właściwie, wyczołguje się na zewnątrz. Buty na nogi i nie zawiązując sznurowadeł kłusuję na pole lodowe, w bardziej osłonięte miejsce. Kobiety mają, jednak, gorzej... Skąd we mnie tyle płynu, skoro wczoraj tak się wypociłem???

Mogę zacząć dzień! I zaczynam. Budzę towarzystwo z sąsiedniego namiotu. Przy okazji podaję im myśl do zastanowienia się nad tematem powrotu do punktu wyjściowego, czyli do Landmannalaugar. Temat śniadania radzę przełożyć na późniejszy termin. Teraz baton, czy czekolada i w drogę, bo tutaj nie ma warunków!

Jaśnie Pani nieszczęśliwa, bo musi się obyć bez porannej kawki, ale wstaje, wyczołguje się z namiotu i po chwili jest już gotowa do drogi. Jeszcze tylko spakować śpiwory, karimaty, namiot. Szybko, to idzie... Troszkę palce grabieją, ale daję sobie radę. Pakując plecak stwierdzam, że zapewnienia producenta o jego wodoodporności były prawdziwe. Chwała mu za to!!!

Ruszamy! Wychodzimy na grań, gdzie duje, jak poprzedniego dnia.

- To co robimy? Wracamy, czy idziemy dalej? - pytam

- Przy takiej pogodzie, to chyba lepiej wrócić – mówi Wojtek – i tak nic nie widać...

- No, to wracamy. - co mi tam, jestem zgodnym człowiekiem i zgadzam się z każdym. Wszyscy, co mają takie samo zdanie, jak ja, mogą to potwierdzić!

Ślady na śniegu zawiało. Nie widać palików. Kręcimy się wkoło szukając szlaku. To moja wina, bo wczoraj nie starałem się zapamiętać, w którą stronę skręcić. Byłem zmarznięty, zmęczony i pojedyncza komórka mózgowa odmówiła pracy...

Wreszcie widzę palik. Jest szlak! Idziemy! Jaka radość!!!

Idziemy od palika, do palika, które są słabo widoczne we mgle, a właściwie, w chmurze, jaka nas otacza, czy, jak kto woli – owiewa. Raz nie mogliśmy znaleźć palika i Pani Ela usiłowała nas wprowadzić w pole lodowe. Szczęśliwie, nie piła rano kawki, więc była spolegliwa i dała się przekonać, że to zły kierunek...

Idziemy i idziemy... Mijamy po mostkach lodowych płynące strumyki i małe rzeczki. Mijamy wąwozy i pola lodowe. Zaczynam się niepokoić. Przecież idziemy już ze dwie godziny, więc schronisko powinno się już pojawić! Kiedy przechodzimy koło stromego zbocza, załapuję, że pierwszy raz je widzę.

- Stój! - Pani Ela wysforowała się do przodu. Dochodzimy do niej.

- Tego tutaj, żeśmy nie mijali – pokazuję na zbocze i dolinę pod nim.

- Była chmura i nie było widać – Jaśnie Pani ma wytłumaczenie.

- Nawet, jakby była, to bym zauważył – mówię – szlak idzie blisko przepaści, trudno to przegapić. - wiem, że mam rację.

Możemy sobie postać i podyskutować, co mijaliśmy, a co nie, bo pogoda się odrobinę poprawiła. Widać, czasami, niebieskie plamy nieba, wśród przelatujących szarych obłoków. Chmura również się nieco podniosła. Jest lepiej!

Mamy szczęście. Idzie para turystów. Pani Ela zasięga informacji.

Nawet się cieszę. Bardzo, by mi się nie chciało, znowu przechodzić przez tę breję wodno-śnieżną. Okazuje się, że idziemy w dobrym kierunku. W stronę Pormsmork. W odwrotną stronę niż Landmannalaugar.

- Pomyliłem się. - mówię – Skręciłem w odwrotną stronę, niż powinienem i poszliśmy, tak, jak pierwotnie planowaliśmy. Do Pormsmork.

- I co teraz? - widać, że Grażynka i Wojtek czyją się zagubieni. Patrzą się na mnie tak, jakbym im ojca harmonią zabił.

- Myślę, że nie ma sensu się już wracać. Zrobiliśmy połowę drogi. - Pani Ela usiłuje być przekonywująca – Trzeba iść do przodu. Jeszcze półtora dnia i będzie koniec. Tyle samo, jakbyśmy zawrócili.

Chyba przekonaliśmy. Zresztą, jaki mieli wybór? Nie spodziewali się takiej trasy. Mieli inne wyobrażenie. Rzeczywistość ich zaskoczyła. Nie mam żadnych wyrzutów sumienia. Ostrzegałem, jak będzie. Zapewne myśleli, że koloryzuję. Z drugiej strony, kiedy rozmawialiśmy przez Skypa, to ciągle się chwalili, jacy są wytrzymali, jakie, to trasy porobili... Słuchając ich, mieliśmy stracha, że nie będziemy w stanie ich dogonić. Wyszło na odwrót.

Jesteśmy w połowie drogi do schroniska, gdzie mamy zanocować. Dzień jest długi, mamy do przejścia koło 15 kilometrów, to jest 7 – 8 godzin spacerkiem. Możemy sobie robić częste postoje na wypoczynek, czy jedzenie.

Pogoda się poprawia, zaczyna mniej wiać, a i słoneczko od czasu do czasu wygląda przez chmury. Będzie dobrze!

W mijanym potoku nabieramy wody do butelek. Woda czysta, z lodowców. Co najwyżej z odrobiną pyłu wulkanicznego, ale to chyba, nic nie szkodzi... Robi się coraz jaśniej i słoneczniej. Nie ma problemów ze znalezieniem następnego palika. Idziemy ciekawą okolicą. Raz do góry, później na dół... Bardzo żałuję, że pogoda jest taka, jaka jest, bo widoki byłyby przepiękne...

Wreszcie dochodzimy do gorących źródeł. Robimy przerwę na śniadanie.

Miejsce jest bardzo przyjemne. W kotlince, osłonięte wzgórzami, które dobrze chronią przed wiatrem. Nawet, jak zawieje, jakiś zbłąkany podmuch, to i tak jest nieźle, bo ogrzewanie podłogowe (a właściwie ziemne) działa i dociera do nas ciepławe powietrze. Źródełka są niewielkie. Takie, że woda ledwo z nich ciurka. Pani Ela zaraz poszła na zwiady i stwierdziła, że jedno jest z wodą o temperaturze ponad 70 stopni. Jaka oszczędność gazu! Kawusia gotowana na ziemi...

Jesteśmy jeszcze w chmurach, więc niezbyt wygodnie się siedzi w tym miejscu, ale jest lepiej niż poprzednio. Czasami zawieje od gotujących się źródeł, i wtedy możemy poczuć wielkanocny zapach (czasami trafi się zbuk).

Czekając na kawę czyszczę filtr na obiektywie, jednocześnie podziwiając kolory otaczających nas skał. Jaka szkoda, że pogoda nie dopisuje!

Doganiają nas nocujący w schronisku turyści. Z przewodnikiem. Bez plecaków, na luzie. Za taką przyjemność trzeba zapłacić około 5 tys PLN. Tylko dla bogaczy! Spanie i jedzenie mają zapewnione, nic nie muszą ze sobą nosić. Z zazdrością na nich patrzę.

I refleksja – czy bym tak chciał? Zazdrość mija... Co za uciecha chodzić w dużej grupie? Mieć wszystko podstawione pod nos? Nie mieć satysfakcji z pokonanych trudności? Już mi lepiej. Wolę nasz sposób jeżdżenia. Na własnych nogach i całym sobą poznawanie Świata. Może, to kryzys wieku średniego? Jedni robią imprezki bunga-bunga, aby udowodnić, że młodzi, my chodzimy po górach i nie tylko... Wiemy, że młodości nie wrócimy, ani nie dogonimy, ale przyjemnie jest stwierdzić, że się jeszcze całkiem nie skapcaniało...

Bezplecakowcy przeszli, więc i my się zbieramy. Idziemy za nimi. Oczywiście, godnym krokiem. Wolniej. Paskudne podejście pod górę. Nogi ślizgają się po rozdeptanej, mokrej niebiesko-zielonej glinie. Pani Ela – chemiczka, zaraz tłumaczy dlaczego taki kolor...

Później trzeba zejść i znowu do góry... Mijamy potoczki, które przekraczamy po kamieniach, przy okazji myjąc sobie buty. Im dalej od pierwszego schroniska, tym pogoda lepsza. Słoneczko wychodzi i osusza nas. Po półtorej godzinie dochodzimy do właściwego miejsca na obiad. Nad potokiem, osłonięte. Wymarzone na dłuższą przerwę... Już 2/3 drogi za nami. Można poleniuchować...

Obiadek z liofilizowanej żywności. Mnie smakuje. Pani Eli – tak sobie. Po obiedzie – herbata. Bardzo słodka herbata. I gorąca herbata. Pyszności! W domu nie pijam tego płynu, staram się nie używać cukru, a gorzka mi nie smakuje. Teraz mogę sobie pozwolić na cukier. Zostanie szybko przez organizm przerobiony. Po herbacie, jeszcze deser – snikers. Czuję jak mi wracają siły. Możemy iść!!!

Droga jest urozmaicona. Górki, dolinki, wejścia, zejścia... Co się chce i nie chce. Ale, to dobrze, przynajmniej się nie nudzi. Zaczynają się pokazywać owieczki pasące się na stokach. Znak, że cywilizacja blisko!

Schodzimy ścieżką w dół stoku do doliny, na dnie której płynie rzeczka. Bardzo malowniczo wygląda. Wysilam wzrok, aby dojrzeć, gdzie można przejść przez tę rzeczkę. Gdzie jest mostek, kładka, kamienie wystające ponad nurt. Powysilałem i wypatrzyłem. Miejsce, gdzie zbierają się ludzie nad brzegiem. I przechodzą. Wpław.

Rzeczka nie jest głęboka. Tak do kolan. W poprzek, położone są dwie deski, chyba po to, aby podpuścić desperata. Jeden dał się podpuścić. Widzę, że chce przejść przez prowizoryczną kładkę, więc zajmuję strategiczną pozycję i czekam z aparatem nastawionym na serię. Niestety (dla mnie – stety dla niego), jest młody i sprawny. Zdążył się wrócić. Nie wpadł.

Zdejmujemy buty i zakładamy specjalnie tyle kilometrów niesione w plecakach plastikowe sandały. Ten zakup, to był dobry pomysł! Przechodzi się bez większych trudności, mimo że nurt wartki, a woda zimna, jak lód. No troszkę od lodu cieplejsza, ale niewiele. Dobrze, że słoneczko wyszło i ogrzewa. Zresztą, rozgrzejemy się w trasie, bo zaraz zaczyna się podejście.

Godzinka drogi i dochodzimy do tablicy – drogowskazu, z którego dowiadujemy się, że do schroniska w Altfavan zostało jeszcze tylko trochę ponad 3 kilometry. Za jakieś 40 minut powinniśmy dojść.

Wreszcie dochodzimy! Schronisko jest pięknie położone nad jeziorem. Słońce świeci, więc możemy wysuszyć namiot i śpiwory, które namokły przy przejściu przez chmurę. Rozstawiam namiot i leżąc czekam na pozostałych uczestników trekkingu. Pani Ela ma dla nich wiadomość.

- Słuchajcie. Pomyliłam się. Dopiero teraz jesteśmy w połowie drogi. - Wojtek z Grażynką mają dziwne miny – Z Altfavan do Pormsmork idzie się dwa dni, czyli zostało nam jeszcze dwa, co daje cztery.

No cóż, zachwytu nie widzę! Zresztą, co mnie to obchodzi...