DUNBALA I KANDY


Kiedy siedzieliśmy na werandzie, odwiedził nas właściciel hotelu i bardzo polecał spacer nad jeziorem. Bardzo zachwalał. Więc wstałem. O świcie.

Nad jeziorko nie było daleko. Szybko doszedłem i mogłem podziwiać początek dnia w pięknej scenerii.

Prawdę mówiąc, diabła tam ona była piękna... Bzyki fruwały, ale jeszcze niezbyt rozbudzone, więc nieszkodliwe, mokro po porannym deszczyku. Jeziorko zarośnięte i kwiatki jeszcze nie zdążyły się rozwinąć. Poza tym ptaków tylko kilka i niezbyt chętnie zbliżających się do brzegu.

Pojmowanie piękna, to bardzo subiektywna sprawa... Jak, to kiedyś Wienio powiedział:

– O gustach nie dyskutuję...   –  i nie dyskutował.

Wróciłem do pokoju, gdzie lenie rozwalały się na swoich łożach i zacząłem zachwalać uroki porannego wstawania i podziwiania cudów natury o świcie. Niech przynajmniej pozazdroszczą! Może i pozazdrościli, ale żadne nie wykazało się inicjatywą, aby sprawdzić czy mówię prawdę. Lenie. I już.

Ponieważ jestem na nogach, to leniom robię kawę. Dzień dobroci dla zwierząt... Jak co dzień...

Po kawce zaczynają funkcjonować i możemy się pożegnać z przyjaznym hotelikiem i jego obsługą. Idziemy na śniadanie do znajomej już kawiarnio-jadłodajni. Po dwie bułeczki z czymś w środku (ostre!) i czaj z mlekiem. Razem 400 rupii. Najedzeni idziemy na przystanek autobusowy. Jedziemy do Dambulli.

To jakieś dwie godziny jazdy. Za to niewiele kosztuje (po 75 rupii od osoby), jedyna pociecha...

W autobusie tłok. Plecaki konduktor kładzie przy kierowcy. Tworzy się z nich mała sterta, bo i miejscowi mają jakieś bagaże. Mamy wygodne miejsca stojące. Na przodzie, bo bardziej do środka nie można się przecisnąć. Ma to swoje dobre strony, przez otworzone na oścież drzwi wpada świeże powietrze i troszkę chłodzi.

W każdym autobusie jest miejsce dla duchownych. Za kierowcą. Siedzenie jest podwójne, a na jednym siedzi mnich. Drugie wolne. Pani Ela słusznie wykoncypowała, że szkoda, aby się marnowało. I usiadła. Mnich zdrętwiał. Widać było, jak myśli. Wreszcie coś mruknął, skinął na konduktora. Ten szybciutko znalazł dla Jaśnie Pani miejsce z dala od Świętej Osoby. I tak wszyscy byli zadowoleni...

Wreszcie dojeżdżamy do Danbulli. Wysiadamy przed Złotą Świątynią.

Mamy plecaki, a podejście jest dosyć strome. Niezbyt nam się uśmiecha spacer pod górkę z tobołami. Szczęśliwie, Pani Ela dopytała się, gdzie można zostawić bagaże. W kawiarence mieszczącej się w budynku szkoły. Kawiarenka prowadzi również małą przechowalnię. Widocznie większość turystów traktuje, to miejsce, jako przystanek w drodze...

Przy Świątyni jest szkoła, a dzieciaki mają akurat przerwę. Otoczyły nas i usiłują pogadać. Szczególnie z Jaśnie Panią. Jakoś tak się wyróżnia z otoczenia... By gadały do wieczora, ale dzwonek wezwał je do bardziej ciekawych zajęć niż rozmowa z cudzoziemcami...

Kupujemy bilety po 2 tys rupii i wspinamy się po schodach. Chyba już kondycja mi wysiada, bo kiedy dochodzimy na samą górę, to mam chęć tylko usiąść gdzieś w cieniu i odpocząć. Ciekawość obejrzenia jaskini zamienionej w świątynię minęła mi. Za to pozostała część ekipy idzie. I dobrze. Porobią fotki, opowiedzą...

No i porobili i opowiedzieli. Mścili się za jeziorko o świcie... Jakoś, to przegryzam. Mnie również było dobrze.

Wracając, od sprzedawców usiłowaliśmy kupić piękne pudełeczko. Nie bardzo wiem na co, ale było ładne. I tanie. Tylko 4$. Kiedy już mieliśmy płacić, cena wzrosła do 7000 rupii. Okazało się, że poprzednia cena, to był taki „chwyt marketingowy”. Nie kupiliśmy.

Przystanek autobusowy do Kandy jest u podnóża Świątyni. Stajemy i czekamy na podwózkę. Przy okazji rozmawiamy z parą policjantów. Na emeryturę przechodzą w wieku 65 lat. Kobieta również (była para różnopłciowa). Kiedy zaczynają być mniej sprawni fizycznie, przechodzą do pracy biurowej. Jakoś sobie dają radę...

Podjeżdża zapchany autobus. Mieścimy się z trudem. Tutejszy ludek jest bardzo życzliwy dla takich, jak my – plecakowców. Mamy naprawdę wygodne miejsca stojące, które po godzinie zamieniamy na siedzące. I bardzo dobrze, bo dzisiejszy dzień już się dał trochę we znaki. Drzemiemy do samego Kandy.


KANDY


Wysiadamy przy jeziorze. Najpierw nocleg. Z tym nie ma problemu, bo dokleił się do nas „łapacz” i obiecuje dowieźć do hotelu. Ładujemy się w czwórkę (nas troje plus „łapacz”) do tuk-tuka i jedziemy...

Hotel na górce. Za 3 tysiące rupii. Brudno, jedno wyro. Nawet nie łóżko. Wyro. Rezygnujemy. Schodzimy nad brzeg jeziora. Pani Ela zostawia plecak i idzie szukać. Wienio jeszcze czuje się zagubiony, a ja nie umiem po angielsku, więc ktoś musi brudną robotę zrobić...

Pani Ela szuka, a do nas dokleił się tuk-tukarz, który oferuje hotel za 1500 rupii. Obiecuje złote góry. Kiedy Moja Lepsza Połowa wraca pełna entuzjazmu, że załatwiła nocleg, my już mamy załatwione miejsce w innym hotelu.

No i pojechaliśmy do tego przez nas załatwionego. Tuk-tukarz mówił prawdę. Wszystko było. I łazienka i trzy łóżka i ogródek i cicho... I daleko od miasta. Na piechotę nie ma szans dojść, chyba, że chce się zrobić kilkugodzinny spacerek. Za dojazd trzeba zapłacić 300 rupii w jedną stronę, czyli 600 na dojazd do miasta i powrót do hotelu.

Wracamy do Elinego hoteliku. Za 2500. Też dobrze. W dodatku właściciel zaproponował obiad za jedyne 1000 rupii (za trzy osoby).

To było najlepsze jedzenie jakie do tej pory tutaj jadłem... Nawet smakowało. Były kluski.

Po tej rozpuście poszliśmy na spacer brzegiem jeziora. Usiłowaliśmy je obejść, ale mniej – więcej w połowie drogi daliśmy spokój. Zaczęło się robić ciemnawo, więc wracamy do noclegowni. Jutro będzie równie ciekawie... Chyba.


23.01   poniedziałek...

Barbarzyńska godzina. Siódma. Poranną kawę piję na zewnątrz, paląc porannego papieroska i podziwiając małpy chodzące po drutach...

Jedziemy do Ogrodu Botanicznego.

Jest jeszcze wcześnie, więc ludzi niewiele. Powietrze rześkie, czyste. Przyjemnie się oddycha.

Idziemy główną aleją oglądając rosnące przy brzegu palmy. Nie tylko my cieszymy się z ciszy i spokoju. Para nowożeńców robi sobie zdjęcia na pamiątkę tej szczęśliwej chwili, kiedy zostali połączeni w jedność. Wszędzie początki są piękne, dopiero później rzeczywistość zaczyna skrzeczeć...

Para młoda, taka sobie, ale za to druhenki... Aby nie było niedomówień - chodzi mi o ubiór...

W tutejszym klimacie, słońcu, roślinności, to co u nas byłoby bezguściem, wygląda wspaniale i na swoim miejscu... Pasuje do kwiatów, drzew, palm...

Jest pięknie. Mamy okazję podziwiać zagajniki bambusowe. Wieniowi tak się spodobały, że aż tam wlazł. Nie chciał natomiast wejść na wiszący most, który tylko troszkę się kiwał. Z Panią Elą czekali na mnie, kiedy się wybujam i wrócę. I niech żałują, bo widok na rzekę płynąca w dole – piękny.

Chodząc alejkami trzeba uważać, bo niektóre drzewa są zasiedlone przez chmary nietoperzy. Zawsze myślałem, że nietoperze żyją w czymś podobnym do jaskiń, piwnic, strychów. Tutaj mogłem podziwiać dniujące na drzewach. Trzeba uważać, bo one nie całkiem śpią. Zmieniają miejsce zwisu, kłócą się rozpychają między sobą. Funkcje życiowe przebiegają normalnie, co widać po śladach na alejce. Dobrze, że mam kapelusz.

Dochodzimy do rozarium, a zaraz za nim są pawilony z kwiatami. Różne odmiany storczyków i innych gatunków kwiatów. Wszystko kolorowe, piękne.

Ogród jest przyjazny turystom. Można wstąpić do kawiarni i napić się herbaty, czy kawy. Nikt nie zgania z trawników, na których można się wyciągnąć i odpocząć...

Chodzimy, oglądamy i podziwiamy do wczesnego popołudnia.

Po 13 wracamy. Jest jeszcze za wcześnie na obiad, więc idziemy do Świątyni Zęba Buddy. Podobno jest tutaj ząb Buddy. No cóż, w Kaszmirze widzieliśmy meczet, w którym były trzy włosy Mahometa...

Za wstęp 1000 rupii (ok 30 PLN). Rezygnuję. Zęba i tak nie zobaczę, bo to relikwia, a świątynia... Jak świątynia...

Pani Ela z Wieniem idą. Umawiamy się przed wejściem. W cieniu. Nawet długo nie czekam. Tak z godzinkę. Wienio zadowolony, ale Pani Ela zdegustowana. Mówi, że nie było warto. Chyba zaczyna dochodzić do tego samego wniosku co i ja, że po indyjskich świątyniach, tutejsze w większej części można sobie darować...

Jesteśmy odwodnieni, więc idziemy się nawodnić. Do KFC. Klimatyzacja działa, jest pusto, akurat coś dla nas. Można odpocząć od ulicznego tłoku. Ceny w normie. Europejskiej. Sok również, więc było warto...

Lekko schłodzeni i nawodnieni mamy siły, aby dojść na obiad do hotelu. Pocieszam się, że po obiedzie będzie z górki.

Jedzenie, jak poprzednio – bardzo smaczne, no może troszkę gorsze od wczorajszego. Jednak i tak o niebo lepsze od tego, co jedliśmy w Indiach...

Zostało jeszcze kilka godzin dnia, więc idziemy na spacer. Zresztą, jakie mamy wyjście? Zapasy, jakie zabraliśmy zostały wypite (Wienia), albo są dobrze pilnowane (ELI). Haszu niezbyt mi się chce, zresztą chcieć, to mi się może. I tyle. Jaśnie Pani dba o moje zdrowie, więc nie ma nawet co marzyć...

Kiedy schodzimy nad jezioro, akurat kończą się zajęcia w klasztorach i cała brać kleryków, czy jak ich tam nazywać, wysypuje się na ulicę. Robi się kolorowo. Pomarańczowe stroje, ciemnoczerwona torba na ramieniu i nieodłączny, czarny parasol. Młodzi chłopcy. Prawie dzieci.

Będąc na soku w KJF, widzieliśmy sklep z pamiątkami. Idziemy tam, bo Wienio potrzebuje zrobić zakupy. Sklepik podobny do tych w Arequipie. „Mydło i powidło”. Jest wszystko co potrzebne dla turysty, a najważniejsze, że po w miarę normalnych cenach. Wienio kupuje szal i słonia. My koszulki.

Niezbyt wiemy co robić z pozostałym do nocy czasem, więc idziemy pozwiedzać okolicę. Tak trafiamy do kompleksu świątynnego. Obok siebie są świątynie hinduistyczne i buddyjskie. Różnych odłamów. W jednej widzę portret Dalajlamy. Tutaj (na Sri Lance) nie uznają jego zwierzchności. Ale niektórzy jednak tak. Kapliczki są niewielkie, ale widać, że uczęszczane. Nawet jest kilku wiernych. Trochę niewygodnie, że trzeba chodzić boso, bo ptaszki pozostawiły swoje znaki i trzeba uważać. Dobrze, że krów nie ma...

Kiedy zrobiła się szarówka idziemy nad jezioro. Pełno miejscowych, którzy karmią karasie pływające tuż pod powierzchnią wody. Tłuste i wielkie. Z początku myślałem, że to karpie, ale kiedy raz i drugi wysunęły pyszczki na powierzchnię, to było widać, że to karaś...

Ciemnawo już się zaczyna robić i musimy uważać na drzewa, które sobie ptaki obrały na miejsce noclegu. Mamy szczęście! Żadne nie zostaje trafione, czego nie można powiedzieć o innych przechodniach.

Kiedy szczęśliwie mijamy ptasie noclegownie i dochodzimy do bulwaru, od strony świątyni, z mroku wynurza się chłopak z koszami. Widocznie wzbudzam w nim zaufanie, bo podchodzi do mnie. Ciekawe, że tylko w Azji tak mam...

Mówi coś po swojemu, ale rozumiem, że chodzi mu o kobry. Grajek kobrzy. Zaklinacz.

–Wieniu! Chcesz obejrzeć kobry? – wołam do naszego towarzysza.

– Chcę! – Wienio nie widział jeszcze zaklinacza w realu...

–A zapłacisz sto rupii? – chce oglądać, to niech płaci...

– Zapłacę. – sto rupii, to nie majątek...

Pogadałem krótko z chłopakiem. Jakoś się dogadaliśmy. I on i ja na tym samym poziomie znamy angielski, więc łatwo poszło...

No i dał popis!

Kucnął w kąciku, rozstawił kosze, pozdejmował przykrycia i zaczął grać na flecie. Powoli węże zaczęły się wynurzać z koszy. Robiły to niechętnie. Jakieś takie nerwowe. Chłopak czasami musi jedną, czy drugą palnąć w łeb, bo zaczyna mieć jakieś takie dziwne ruchy... Jedna z kobr nie chce się kiwać. Chce do ciepła. Wczołgała się pod chłopaka.

Widowisko trwało koło pięciu minut. Kobry są fajne, ale żadne z nas nie rwie się do głaskania, mimo że jesteśmy zapraszani. Miejscowi są bardziej nieufni. Kiedy musi któryś przejść (a innej drogi nie ma, chyba, że naokoło jeziora), robi to bardzo szybko. Biegiem. Mężczyźni. Kobiety i dzieciarnia stoi z oddala i czeka karnie, aż się wszystko skończy...

Wreszcie przedstawienie się kończy i zapanowuje porządek. Można normalnie się poruszać. Muszą się tutaj bardzo bać węży, bo przecież było dużo miejsca. Można było normalnie przechodzić. Mało kto się jednak decydował, a jeżeli już sobie przebiegł w odległości około 3 metrów od małych przecież koberek, to po drugiej stronie był witany, jak bohater... Z gratulacjami i cichymi wiwatami (cichymi, aby nie sprowokować tego jadowitego ścierwa – tak myślę).

Chłopak był bardzo zadowolony z zapłaty. Chyba mało zarobił. Dostał jeszcze ode mnie papierosa na osłodę. Jak mało potrzeba, aby ktoś poczuł się uszczęśliwiony...


24.01   wtorek

PINNAWALA

Dzisiaj jedziemy do Sierocińca Słoni. W Pinnawala. To kilkadziesiąt kilometrów od Kandy. Jedziemy tuk-tukiem za 2500 rupii. Rikszarz zdarł niemiłosiernie, ale czasami nie mamy już sił się targować. Po drodze kupujemy bułki na śniadanie, które gdzieś tam po drodze zjemy. Takie mamy plany.

Długo się jedzie... Najgorzej z wyjazdem z miasta, później już lepiej, bo można pooglądać okolicę. Co prawda, to niewiele widać, bo po obu stronach drogi albo chaszcze, albo wioski. Nie ma jednak dużego ruchu, więc już z tym jest dobrze.

W tuk-tuku siedzi się dosyć wygodnie, tyle, że siedzenie twarde i po dłuższej jeździe zaczyna być trochę uciążliwie. Usiłuję się jakoś dostosować przenosząc ciężar ciała z jednej strony na drugą. Czasami widać coś interesującego i wtedy zapominam o uciążliwości...

W pewnym momencie mijamy parę starszych ludzi idących skrajem drogi. Jedno trzymało na smyczy małpkę, ubraną w czerwony kaftanik, a drugie jeżozwierza. Czerwona obróżka pięknie kontrastowała z jego brązowo-czarno-białymi igłami. Tak z tego wszystkiego zgłupiałem, że zapomniałem zatrzymać pojazd , aby zrobić fotkę...

Wreszcie dojeżdżamy na miejsce.

Nie jest, to jeszcze sierociniec, tylko taka, specjalnie dla turystów, stworzona farma słoni. Za niewielką opłatą (4 tys rupii) można przez trzy kwadranse pochodzić sobie i pooglądać słonie. Można również przejechać się na słoniu.

Rezygnujemy. Jakoś żadne z nas nie ma chęci oglądać za takie pieniądze słonia. W ZOO też można i do tego za mniejszą cenę...

Jedziemy do właściwego Sierocińca Słoni. Pani Ela wyczytała, że można tam za niewielką opłatą (ok 1000$) popracować jako wolontariusz, przy obsłudze. Jestem ciekawy jak, to wszystko będzie wyglądało...

To tylko jakieś 10 minut drogi. Wysiadamy z tuk-tuka, którego kierowca pokazuje, gdzie będzie czekał.

Tutaj również trzeba zapłacić za wstęp. No to płacimy... Jeszcze tylko przejść przez bramkę, gdzie nas kontrolują i już jesteśmy na miejscu.

Należy iść pod prąd. Tam skąd ludzie wychodzą. Jak tłumek idzie z jakiegoś miejsca, to znaczy, że warto (albo i nie) tam pójść. Tak dochodzimy do zagrody, gdzie małe słoniki karmione są z butelki. Dla turystów dodatkowa atrakcja. Można samemu nakarmić.

Osoby które mają karmić są wybierane przez obsługę. Niestety, jestem chyba już za stary, a i z przodu nie mam, tego co obsługę interesuje, więc nie dostąpiłem tego zaszczytu.

Towarzystwo gdzieś się rozlazło, więc zaczynam zwiedzanie samotnie. Łażę po okolicy i oglądam. Najczęściej słonie. W łańcuchach. Przykute w chaszczach do drzew. Widocznie były niegrzeczne. A że mają takie smutne oczy? Też bym miał, gdyby mnie przykuto...

Trafiam na wielkie pastwisko, gdzie stado słoni dostaje papu. Pozuje również do zdjęć. Piękny był widok, kiedy ortodoksyjne muzułmanki w swoich czarnych sukniach rozbiegły się, bo słonik dostał ataku chandry i zaczął biegać w kółko trąbiąc rozpaczliwie. Zaraz się uspokoił, bo w jego stronę zaczął iść tubylec z bosakiem.

Te bosaki są bardzo przydatne obsłudze. Słonie są dzięki nim zdyscyplinowane. Kidy ktoś chce sobie zrobić fotkę, to pan z obsługi zaczepia bosakiem za ucho i prowadzi zwierzaka do turysty. Oczywiście za drobną opłatą.

Postałem sobie i pooglądałem. Pani Ela z Wieniem również. Jakoś tak, cała trójka miała te same odczucia. Lekki ucisk w brzuchu... To nie sierociniec. To więzienie.

Znaleźliśmy zaciszne miejsce z ławeczkami i stołami. Robimy sobie przerwę. Już nie chcemy oglądać słoni. Chcemy wracać.

Kiedy kończymy śniadanie, robi się jakiś tumult. Słychać trąbienie, krzyki ludzi. Całe stado idzie w naszą stronę. Jesteśmy za metalowymi barierkami, więc nie ma obaw, że coś się stanie. Okazuje się, że to czas na kąpiel i zwierzaki są pędzone do rzeki.

Idziemy za nimi. Widzę, że nawet te z łańcuchami są dopuszczone do tej rozrywki. Łańcuch ciągnie się za słoniem po ziemi. Inne słonie omijają te ciągnące się pęta. Pilnują aby nie nastąpić. Ich oczy. Smutne, pełne rezygnacji...

Stado słoni przeganiane do rzeki bardzo Wienia zaciekawiły. Złapał aparat i pstrykał fotki jedna za drugą. Poszliśmy za nimi. Nad rzekę. Obejrzeliśmy jak się kąpią.

Kiedy wracaliśmy od rzeki, zatrzymujemy się przy ulicznym sprzedawcy. Ma różne duperele, które może nie są zbyt drogie... Są. Patrzę się na Wienia i coś mi nie pasuje. Nie ma garba. Garba z plecaka.

– Wieniu. Gdzie masz plecaczek? – pytam spokojnie

– Plecaczek? – blednie

– Co w nim miałeś? – dalej pytam spokojnie

– Komórkę, pieniądze, paszport – wylicza...

– A gdzie zostawiłeś? – jestem spokojniutki.

– Tam, gdzie jedliśmy – Wienio ma oczy, takie, jak słonie.

– No to rwij tam! Może jeszcze jest! – już mniej spokojnie, ale grzecznie.

No i wyrwał. Kiedy doszliśmy do bramy Sierocińca, Wienio z plecaczkiem wyglądał, jakby wygrał na loterii główną nagrodę. Strażnicy zaopiekowali się plecakiem. Nic nie zginęło. Wszystko się dobrze skończyło, a ja miałem temat na najbliższe dwie godziny. Dobrze, że Pani Ela siedziała z drugiej strony Wienia, to nie mogła sięgnąć wygodnie do mnie...

Do Kandy wracamy z jednym przystankiem. Zostaliśmy dowiezieni do sklepu, gdzie mogliśmy obejrzeć rosnące w przysklepowym ogrodzie przyprawy. Pieprz, drzewo sandałowe i inne tutaj stosowane zioła. Wienio został wymasowany specjalnym olejkiem, co po jego przejściach dobrze mu zrobiło...

Do hotelu trafiamy na obiad. Dzisiaj podlejszy niż wczoraj, ale jeszcze daje się zjeść. Jakie szczęście, że jutro wyjeżdżamy, bo pewnie jutro byłby na poziomie indyjskich garkuchni...

Spacerując nad jeziorem widzimy tłumek ludzi idących bulwarem do jakiegoś budynku. Jeżeli idą, to znaczy, że jest po co iść. Idziemy za nimi, mamy czas, więc może coś ciekawego zobaczymy.

Okazuje się, że są to występy zespołów ludowych. Wstęp 500 rupii. Płacimy i wchodzimy. Występy mają się zacząć dopiero za jakieś 40 minut, ale sporo ludzi wali, więc dobrze się stało, że przyszliśmy wcześniej. Znajdujemy miejsce na balkonie w pierwszym rzędzie. Będzie dobra widoczność. Z nudów rozglądam się i kombinuję, jakie są drogi ewakuacyjne. Nie ma. Gdyby się ta buda zapaliła, to marne szanse na ratunek.

Pani Ela i Wienio oglądali z zaciekawieniem i przyjemnością. Dla mnie zbyt przypominało występy cyrkowe. Szczególnie, kiedy zaczęli łazić po rozżarzonych węglach. Trwały te występy prawie godzinę. Miło i przyjemnie było wyjść po wszystkim na zewnątrz, na rześkie wieczorne powietrze...

Jutro ciężki dzień. Jedziemy pociągiem do Nuwara Eliya. Nareszcie będą góry!