NA POŁUDNIE - DO HÖFN

Obudziłem się po piątej. Już było jasno. I zimno. Leżąc zastanawiam się, czy warto wstawać, czy nie lepiej doczekać cieplejszych chwil. Poprzewracałem się z boku na bok w śpiworze, rozbudzając się całkowicie i doszedłem do wniosku, że jednak i tak mnie czeka wyjście na rześkie islandzkie powietrze, więc nie ma co zwlekać.

Kiedy odsunąłem zamek w namiocie i wystawiłem głowę, przypomniał mi się mój kot Tuptuś (tupał, kiedy chodził), jak na jesieni potrzebował pilnie wyjść na świeże powietrze. Wystawił głowę, a kiedy go obwiał zimny wiatr, zmienił zdanie. Potrzeba nie okazała się, aż tak nagląca. Oczywiście dopóki się nie ogrzał. Potrafił tak ze trzy razy wychodzić, wreszcie wystawiałem go za drzwi. Wtedy z wyrzutem patrzył się na mnie i szybko truchtał do stodoły sąsiada.

Mnie nie miał kto wystawić, więc sam, to zrobiłem...

Jak dobrze, że spałem w opakowaniu. Nawet spodni nie musiałem zakładać, tylko kurtka na grzbiet i do samochodu. Tam najcieplej. Sprawdziłem temperaturę, dwa stopnie. Niby mrozu nie ma, ale chyba jestem jeszcze nieprzyzwyczajony do surowego klimatu Islandii.

Samochód troszkę pochodził i się ogrzał, a ja zacząłem myśleć. Aby wyjechać, to musi nas dwoje siedzieć w środku, a namiot też powinien się znaleźć w bagażniku. Namiot, to się zwinie, gorzej z tym „dwoje”. Pani Ela na zimno reaguje gorzej od Tuptusia i jest dużo większa, więc nie da rady jej siłą wystawić za „drzwi” namiotu. Trzeba sposobem!

Biorę maszynkę gazową i czajniczek. Kawa postawi na nogi i JĄ i mnie. Znajduję miejsce dobrze osłonięte od wiatru i już po 15 minutach mam kawkę! Dla nas. Teraz tylko donieść do namiotu i zapachem zmusić Jaśnie Panią do pobudki... Kawa zawsze działa!!!

Dziesięć minut później Pani Ela siedzi już w samochodzie, a ja zwijam namiot!

Po dwudziestu minutach, kiedy zmarznięte palce zaczynają reagować i są zdolne bez bólu trzymać kierownicę – ruszamy.

Do obwodnicy mamy 8 kilometrów, a samochód już „chodził”, więc kiedy wyjeżdżamy na trasę, to mamy w środku temperaturę komfortową. Słoneczko świeci, pogoda piękna, a zimno nas nie dotyczy...

Jadę wolno, tak ze 60 km/godz. Chcemy pooglądać, jak najwięcej. Zresztą jest wcześnie, a nie wiadomo, czy tak rano będzie otwarta stacja benzynowa. Dlatego w ładniejszych miejscach zatrzymuję się i podziwiamy krajobraz. Przy drodze, co kilkanaście kilometrów są porobione zatoczki, gdzie można się zatrzymać i odpocząć.

Pierwszy przystanek robię, kiedy temperatura w samochodzie się na tyle podniosła, że zbyt duże warstwy ubrania zaczynają przeszkadzać. Na zewnątrz, temperatura powietrza podniosła się prawie do 10 stopni, więc jest, jak na tutejsze warunki ciepło.

Kiedy zdjąłem strój noclegowy (podkoszulkę i kalesony), zrobiło się całkiem znośnie! Zacząłem funkcjonować! Piękno okolicy mogło bez przeszkód do mnie dotrzeć! Jak mało potrzeba...

Podziwiam okolicę. W oddali, wznoszą się niewysokie górki wulkanicznego pochodzenia. Chyba niestare, bo jeszcze nie pozieleniałe roślinnością. Za to, chyba, aby im wynagrodzić jednostajność barwy, chmury płyną na ich wysokości i bielą ich szarość. Poniżej widzę pasmo wzgórz, które pokryte jest jasnobrązowym dywanem traw. Całkiem nisko, na poziomie drogi różne odcienie zieleni, popstrzone tutejszymi kwiatami. Zieleń jest intensywniejsza w miejscach, gdzie przepływają strumienie i rzeczki.

Nad samym brzegiem strumienia, gdzie się zatrzymaliśmy, rosną białe kwiatki, których główki wyglądają, jak pęczki bawełny. Tyle, że to cienkie niteczki wyrastające z „główki” kwiatka, a nie kłębki waty. Wiatr powiewa i czesze białe włoski...

Dalsza droga, równie piękna! Cały czas się zmienia, więc nie nuży monotonnością. Przejeżdżamy przez okolicę pagórkowatą i podziwiamy wodospady, które spływają z płaskowyżu. Niedaleko wody trawa jest bardziej soczysta, co wykorzystują owieczki i białymi plamami dekorują okolicę. W pobliżu wodospadu (prawie każdy jest „zajęty” ) stoją pomalowane na pastelowo domki. Dwa, trzy... Czasami jeden. Do każdego drogowskaz. Każda grupka domków, a nawet i jak jeden stoi, ma nazwę. Jak nasza wieś. Skandynawskie zwyczaje. Przypomina mi się książka z głębokiego dzieciństwa - „Dzieci z Bullerbyn”. Tam były trzy domy...

Następny przystanek robimy po przejechaniu mostu na rzece. Jakiejś tam. Oczywiście Pani Ela poleciała (zeszła) obejrzeć dokładniej na sam dół. To znaczy dokąd się dało zejść. Rzeczka teraz spokojna i ledwo na dnie ją widać, ale pozostawiła ślady, po których mogę się domyślać, że czasami pokazuje, co potrafi. Długo tutaj nie zabawiamy, bo zerwał się wiatr, który przeszywa na wylot. Nawet kurtka nie pomaga...

Zjeżdżamy z wyżyn i jedziemy w stronę wybrzeża. Wreszcie dojeżdżamy do Egilsstadir. Robimy przystanek na tankowanie, śniadanie i mycie samochodu. W takiej kolejności. Z myciem samochodu na (albo „w”) Islandii nie ma problemu. Na każdej, albo prawie każdej większej stacji paliwowej jest darmowa myjnia. To znaczy, za darmo są precjoza do mycia (szlauch i szczotka) oraz woda.

Wypucowałem samochodzik zarówno z zewnątrz, jak i w środku (trochę). Po naszych wczorajszych podróżach pył był wszędzie...

Wyjeżdżając z miasta (2300 mieszkańców), mijamy stojącego na poboczu autostopowicza. Z kartki, którą trzyma, odczytuję, że chce do Reykjaviku. No cóż, może go ktoś podrzuci. U nas nie ma miejsca...

Słoneczko świeci i robi się coraz cieplej. Zaczynam odczuwać znużenie. Muszę odpocząć. Zatrzymuję się na poboczu, w miejscu, gdzie jest w miarę równo i zielona trawa. Wyciągam materacyk i śpiwór. Jak dobrze się wyciągnąć na świeżym powietrzu! Nie ma komarów, ani żadnego innego latającego i gryzącego tałatajstwa...

Drzemkę przerywa mi (Pani Ela została na straży w samochodzie) terenówka, która podjechała i zaparkowała obok nas. Wysiadł z niej minięty przez nas autostopowicz. Zaraz poszedł na skraj drogi i stanął ze swoim napisem, usiłując coś złapać. Drugą osobą, która wysiadła, była miejscowa Tajka. W kaloszach i z wędkami. Przyjechała na ryby podwożąc potrzebującego. Zaraz też przeszła na drugą stronę rzeczki i zaczęła łowić.

Drzemka przerwana, więc nie ma co dalej się wylegiwać. Zresztą czuję się wypoczęty i mogę dalej jechać.

Pani Ela zaproponowała autostopowiczowi, że go podwieziemy do Höfn. Zgodził się z radością.

Porządkuję bagażnik i robię miejsce na jeszcze jedną osobę. W czasie tych kilku dni zrobił się mały bałagan. Położyłem tylne siedzenia i w takim powiększonym bagażniku trzymamy swoje plecaki i to, co powinno być w plecakach. Powinno, ale teraz leży warstwowo na nich. Trzeba wszystko poukładać, aby odsłonić pojedyncze siedzenie, które trzeba postawić, a jeszcze musi być troszkę miejsca na bagaż naszego nowego towarzysza.

Po dziesięciu minutach wszystko już było poukładane. Zmieścił się autostopowicz, jego plecak i jego skrzypce...

W czasie jazdy trochę porozmawialiśmy. Okazuje się, że jest z Kanady i ma polskie korzenie. Umie nawet powiedzieć „dziekuje” i jeszcze kilka słów, ale już przekręca. Czasami było widać, jak myśli. Przypominał sobie...

Na Islandii jest już trzeci raz. Pokochał ją. Przyjeżdża tutaj do znajomych, których poznał przez kolegę i pracuje u nich miesiąc, czy dwa na farmie, a później podróżuje. W tym roku przyjechał w czerwcu i spotkała go tutaj śnieżyca. Cały czerwiec był zimny. Właściwie, to w tym roku, takiego, prawdziwego islandzkiego lata, to nie było. Jest zimno. Teraz jedzie do Reykjaviku na koncert. Gra na skrzypcach.

Wymieniliśmy się adresami, na w razie czego. Może przyjedzie do Polski, a może my do Kanady...

Na pogaduszkach z pasażerem i oglądaniu widoków droga szybko minęła. Przed skrętem do Höfn, na rozstaju, nasz nowy znajomy wysiada. Stoi tam kilka osób, czekających na podwózkę. To też jest sposób na tanie podróżowanie...

Wjeżdżamy do miasteczka i kierując się znakami, szybko znajdujemy pole namiotowe. Pani Ela załatwia formalności (płaci za nocleg – 2tys. Koron), a ja szukam miejsca na namiot. Znajduję dobrze osłonięte, z jednej strony przez górkę, a z drugiej przez płot.

Pole namiotowe całkiem nieźle wyposażone, w jadalni na świeżym powietrzu są elektryczne maszynki do gotowania i czajnik. Można sobie coś upitrasić.

Przegryzamy coś w naprędce i idziemy na pływalnię (wstęp po 450 koron). Tutaj również pouczenia w języku polskim. Myję się według instrukcji i po założeniu kostiumu kąpielowego, wychodzę na teren basenu. Wreszcie się dogrzewam! Jak dobrze usiąść w baseniku z 45-cio stopniową wodą! A później popływać!

Zrelaksowani i czyści idziemy na zwiedzanie miasta. No, może, to za dużo powiedziane – miasteczka. Idąc w stronę morza mijamy grupkę miejscowej Polonii. Nie zatrzymujemy się i nie gadamy, bo odczuwam, jakąś taką niechęć do rozmowy z kimś, kto zamiast przecinka używa słowa „kurwa”. Jaki kontrast, kiedy sobie przypomnę Pana Krzysztofa z naszego pierwszego noclegu...

Przybrzeżny bulwar jest przyjazny zmęczonym podróżnym. Są ławeczki, na których można posiedzieć, są zdjęcia pięknych miejsc, które można pooglądać, a przede wszystkim jest piękna pogoda i ciepło (13 stopni)... Chodzimy, odpoczywamy i oglądamy...

Wracając na pole namiotowe przyportową uliczką, spotykamy dwójkę Anglików. Szukają jakiegoś fast-fooda. Ceny w tutejszych restauracjach są za wysokie nawet dla nich! Szczęśliwie dopiero co mijaliśmy taki przybytek, w którym siedziało kilkoro miejscowych i mogliśmy służyć informacją. Prawie pobiegli...

Kiedy wróciliśmy na pole namiotowe, Pani Ela w recepcji spytała się o cenę wycieczki na lodowiec. No cóż... Za 23 500 koron od sztuki... Obejdzie się. Obejrzymy z pewnej odległości. Wcale nie musimy po NIM chodzić.