DO   AKUREYRI   I   DALEJ

Spałem dobrze. Tylko troszkę było twardo. Taki namiot, to całkiem niezła rzecz. Człowiek śpi w opakowaniu, rano nie musi się ubierać, z myciem, również nie ma zbyt wiele problemów.

Kiedy się wyczołgałem z naszej spalni, było koło szóstej. Poszedłem nad rzekę oglądać pasące się na trawie stado gęsi. Tak za bardzo się nie bały...

Kiedy sobie już pochodziłem, to doszedłem do wniosku, że czas wstawać (czas dla Pani Eli). Pani Ela rano jest nieprzytomna. Jeszcze, żeby tylko nieprzytomna, ale i megierowata. Oczywiście, dopóty, dopóki się nie napije kawy. Więc postawiłem czajniczek z wodą na kuchence.

Zabraliśmy ze sobą kuchenkę, a właściwie palnik gazowy, do którego się podłącza pojemniczek z gazem. Diabła to warte, ale w pewnych warunkach (a takie teraz są) jest przydatny.

Troszkę musiałem powalczyć, aby woda się zagrzała. Wiał wiatr, więc płomień grzał wszędzie. Po jakiś 15 minutach kawka dla Jaśnie Pani została podana.

– Jesteś kochany – usłyszałem – to daj jeszcze coś słodkiego!

– Sklepy daleko i nie wiem, gdzie, a na stację paliw nie chce mi się lecieć – odpowiadam

Eee... Wcale nie musiałem nigdzie lecieć. Moja kochana żona spakowała z kilogram różnych smakołyków. Oczywiście schowała je u siebie w plecaku razem z buteleczkami wódki. Byle dalej ode mnie. Ciekawe dlaczego?

Za bardzo, to się i nie dopytywałem, bo mimo, że po kawie, czasami ma ostry ozór.

Po kawie, życie robi się bardziej kolorowe. Przegryzamy coś w naprędce i czekamy na przyjazd szefa tego całego interesu, bo u niego w biurze ładuje się akumulatorek do aparatu. Ma być o 7.30.

Przyjeżdża punktualnie. Najpierw podjeżdża do masztu, na który wciąga flagę Islandii. Teraz może zacząć pracę! Odbieramy co nasze, dziękujemy za gościnę i w drogę!

Jedziemy „jedynką” w stronę Akureyri.

Jest piękna pogoda. Troszkę chłodnawo, bo zaledwie 10 stopni, ale mam nadzieję, że jeszcze się nagrzeje. Przecież dopiero ósma. Jadę jakieś 60 km/godz. Staram się nie szybciej. Prędkość dostosowana do możliwości podziwiania mijanego krajobrazu. A jest co oglądać. Wyspa jest piękna i inna niż wszystko, co do tej pory widziałem. Teren górzysty. Młode góry, poprzecinane wąwozami, porośnięte trawą, wspaniale kontrastują z błękitem nieba. Gdzieniegdzie widać pasące się owce. Co prawda wszędzie widać zasieki, aby nie włóczyły się po drogach, ale one (owce i barany) jakoś dają sobie radę i czasami trzeba omijać takie stojące na poboczu białe kupki wełny.

Mamy dużo czasu, w Akureyri chcemy wymienić zielone, a banki, tak jak i wszystko, tutaj otwierają dopiero o dziewiątej.

Ponieważ natura ma swoje prawa, więc się zatrzymałem w pięknym miejscu. Z jednej strony niewysokie górki, z drugiej wąwóz, a w nim płynąca rzeczka. Na stoku pasące się owieczki Obrazek sielsko – anielski. Z przyjemnością wysiadam z ciepłego samochodu. Jest 10 stopni, więc nie jest źle!

No i przyjemność się skończyła. Wiatr. Zimny, północny wiatr. Co prawda, nie zwalający z nóg, ale na tyle silny, że przewiewa wszystko co mam na sobie. Ale, że miejsce piękne i ciepły samochód niedaleko, to sobie pochodziłem i pooglądałem. I owieczki i kwiatki i kanion i rzeczkę.

Z wielką przyjemnością wsiadam do samochodu i ruszam. Od razu ogrzewanie na full. Ciepełko...

Wreszcie jesteśmy w mieście. Parkuję za jakimś domem towarowym i idziemy do banku. Miasteczo nieduże, więc i nie szukaliśmy długo. Tylko raz Pani Ela się pytała o drogę.

Wymieniamy 900$ i możemy spokojnie zwiedzać dalej!

Za miastem, widzimy, jak samochody skręcają w boczną drogę. Zarówno te jadące przed nami, jak i z przeciwka. Widocznie jest do czego jechać! Od owiec zaraziliśmy się „owczym pędem” więc również skręcamy. To było mądre.

Dojeżdżamy nad Goðafoss. Piękny wodospad w kształcie podkowy. Kiedy jeszcze byliśmy daleko, to myślałem, że są tam gorące źródła, bo widać było, jakby chmurę wyrastającą z ziemi. Jednak, kiedy dojechaliśmy, mogliśmy podziwiać piękno wodospadu. Niestety, nad wodospadem zebrały się chmury i musiałem się zadowolić tym pięknym widokiem z pochmurnym niebem.

Przedsmak tego co mamy jeszcze zobaczyć! Tak myślę, bo przecież mamy jeszcze dzisiaj w planach do obejrzenia inne perełki...

Naszym najbliższym celem jest jezioro Myvatn, gdzie docieramy po godzinnej jeździe. Sporo zwiedzających. Autobusów z wycieczkami i samodzielnych turystów. Parkuję na niewielkim placyku zamienionym w parking, wśród innych pojazdów. Kiedy wysiadamy, dopadają nas meszki. Jest ich niewiele, więc nie widzę problemu. Zapalam papierosa i mając ochronną tarczę idę na wzgórze, skąd roztacza się piękny widok na całe jezioro. Prawdę mówiąc, nie rzuca na nogi. Może na Islandię, to i piękność, może w innej porze roku jest ciekawiej, barwniej...

Kończę palenie i peta wyrzucam do kosza, których tu pełno. Dbają o czystość! No i zaraz rozumiem, dlaczego ludzie wykonują takie dziwne ruchy. Machają przed twarzą rękami, wachlują się częściami garderoby itp. Sam też zacząłem. I Pani Ela również. Czarne chmury meszek! Pełno ich. Wciskają się do oczu, nosa, uszu. Kiedy chce się coś powiedzieć, to do ust też trafiają. Smaku nie znam, bo wyplułem i więcej nie starałem się mówić. Moja towarzyszka, też komentarze pozostawiła na później. Jedyny plus (zawsze należy znaleźć jakiś plus), to to, że nie gryzą. Po prostu chcą się poprzytulać... Z powodu tych meszek, nasza wizyta została skrócona do minimum.

Wyjście z samochodu, wejście na wzgórze, obejrzenie panoramy i do samochodu. Jakieś 15 minut.

Przejeżdżając przez miasteczko leżące niedaleko tego jeziora, wypatrzyliśmy, że jest tutaj basen. Można się wykąpać!

Jeżeli jest ciepła woda, to i nie protestuję. Zresztą jeszcze się nie kąpałem od przyjazdu, bo w H-coś tam ciepła woda zionęła siarkowodorem, a w B-coś tam (ostatni nocleg – pierwszy pod namiotem), doszedłem do wniosku, że za zimno.

Dojeżdżamy pod kompleks basenowy. Za wstęp 400 koron. Idę do przebieralni, gdzie zostawiam ubranie, wieszając je na jednym z wieszaków. Żadnych szafek. Widać mają zaufanie. Z przebieralni droga na basen prowadzi przez prysznice. Tam na tablicy poglądowej dokładnie pokazane jest jakie części ciała należy umyć. Instrukcja również jest. W języku islandzkim, angielskim, niemieckim. Po Polsku również. Nie wiem, czy w innych językach jest dopisek „przed wyjściem na basen załóż kostium”, ale chyba nie, bo tam takie krótkie słowa były, a po tylko po naszemu długaśno. Ciekawe dlaczego?

Było wspaniale! Popływaliśmy w basenie z ciepłą wodą, wygrzaliśmy się w małym baseniku z gorącą wodą. I rozgrzani wyszliśmy na dwór. Było ciepło! Wręcz gorąco. Tak ze 16 stopni.

Rozgrzani wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej. Za miasteczkiem skierowanie na punkt widokowy. Nigdzie nam się nie spieszy, więc wjeżdżamy na wzgórze. Panorama na okolicę.

Na dymiące wzgórza, parujące pseudokratery, zielone łąki pokrywające czarną ziemię powulkaniczną. Nareszcie czuję się jak na Islandii. Tak, jak sobie wyobrażałem, że ma być. Jeszcze tylko do szczęścia mi brakuje, aby jakiś wulkan zrobił „puf”, albo przynajmniej małe trzęsionko ziemi... Niestety, nie można mieć wszystkiego...

Dzisiaj co i rusz mamy nowe wrażenia. Niedaleko za pasmem wzgórz znowu skierowanie do punktu widokowego. Już z daleka widać pionowe słupy pary wodnej na tle niebieskiego nieba. Przejrzystość tutaj jest niespotykana nigdzie indziej, więc i widoki cudne!

Zostawiamy samochód na sporym parkingu i idziemy na zwiedzanie.

Gotujące się sadzawki błotne (wg Pani Eli), albo jak kto woli smolne (wg mnie – zawszeć, to ciekawiej brzmi, a i to czarne, i to czarne). Odpowietrzniki kraterów z wydobywającą się z nich parą, która ma specyficzny zapach siarkowodoru. Jak zawiewa, to aż w nosie kręci.

Pani Ela pozowała mi do zdjęć na tle takiej pary. Nawet długo wytrzymała, tyle, że później musiała się troszkę przewietrzyć, bo jechało od niej zgniłymi jajami. I po co było się kąpać?

Okolica kolorystycznie bardzo interesująca. Wszystkie odcienie brązu pomieszanego z żółcią i białe pióropusze pary buchające (kiedy nie wiało) pionowo w górę w błękitne niebo. Kicz. Tyle, że stworzony przez naturę.

Okadzeni zapachami z wnętrza ziemi jedziemy dalej. Kilkadziesiąt kilometrów i jesteśmy przy skierowaniu nad wodospad Dettifoss. Skończyło się równe. Gładki asfalt zastępuje droga gruntowa. Widać, że często użytkowana, bo jej powierzchnia przypomina tarkę. No i jedzie się, jak po tarce.

Przy takiej nawierzchni są dwie możliwości. Albo jechać powoli (ok.20-30 km/godz), albo szybko (60-90 km/godz). Wybrałem drugą możliwość. Przy szybkości ponad 60 km/godz, wyboje się wyrównują pod kołami i można jakoś, to przeżyć. Problemem jest tylko kurz, który włazi wszędzie. Nie mój, tylko tych, których mijam, albo jadących z przeciwka. Mimo ciepła, okna pozamykane i czasami robi się dusznawo. Szczęśliwie, to tylko jakieś 30 km, więc jakieś 40 minut jazdy i jesteśmy na miejscu.

Jesteśmy przy wodospadzie Dettifoss! Największym wodospadzie Europy.

To znaczy nie całkiem przy nim. Jak na razie widzimy mgłę nad miejscem, gdzie powinien być. Do wodospadu trzeba dojść. Zejść z wysokiej skarpy. Wrażenia są dozowane. Najpierw widać kanion, jaki wyżłobiła rzeka niosąca wody z lodowca Vatnajokull.

Druga co do wielkości rzeka na Islandii niesie wodę z największego w Europie lodowca. Jak to ładnie brzmi.

Wygląda również. Kiedy zeszliśmy na dół i góry przestały tłumić głos wodospadu, mogliśmy podziwiać jego wielkość, siłę i piękno. Tylko, że było pochmurno. Jakoś tak, przy samym wodospadzie kłębią się chmury i całość bardzo traci na widoku. Myślę, że tutejsze duże wodospady wytwarzają jakiś, taki mikroklimat, który powoduje zbieranie się chmur w tym jednym miejscu.

Początkowo miałem zamiar pojechać jeszcze do Asbyrgi, obejrzeć kanin, który podobno jest pięknością nad piękności. Pani Ela, jednak wyraziła niechęć do jazdy jeszcze 30 km po tarkowej drodze, a później 60 km, kiedy będziemy jechali z powrotem. Niechętnie, ale ze zrozumieniem się zgodziłem.

Wracamy. Kurz, drgania i nieustanne ślepienie się na drogę, aby nie uszkodzić samochodu (gdzie ja tutaj znajdę jakiś klif?). Pod koniec tej drogi Pani Ela wypatrzyła skierowanie (zaproszenie) na kawę. Po tylu atrakcjach, będzie to właściwe!

Skręcam i jadę jakieś 4 kilometry do wioski Grimsstadir (nazwa, jak z Tolkiena). Wioska składa się z dwóch, czy trzech domków położonych na rozległym płaskowyżu. W jednym można się napić kawy. Oferują również nocleg. Za jedyne 15 500 koron. Na nocleg nas nie stać, ale kawę wypijamy z przyjemnością. Przed domem poustawiane są stoliki, przy których można usiąść. Kiedy siadamy przyplątuje się miejscowy piesek, który dopomina się o pieszczoty.

Wypijamy kawkę w pięknej scenerii. Pani Ela jeszcze skoczyła do domku, aby porobić fotki sweterkom i czapkom wystawionym na sprzedaż. Zadowoleni i szczęśliwi z minionego dnia wsiadamy do samochodu i jedziemy. Jest tutaj, co prawda pole namiotowe, ale zaczyna wiać, a nie ma żadnych pofałdowań terenu, więc nie byłoby zbyt przyjemnie.

Do jedynki mamy kilka kilometrów. Po dziesięciu minutach jesteśmy na obwodnicy. Szukamy noclegu. Jest już późnawo i jesteśmy głodni, więc trzeba znaleźć coś co pozwoli nam jakoś przetrwać noc. Przejeżdżamy przez pasmo wzgórz i jakieś 30 kilometrów od tarkowej drogi mamy skierowanie na pole namiotowe. Skręcam. Dojeżdżam do wioski Modrudalur. To już duża wieś! Prawie miasteczko! Ma kościół i stację benzynową. Poza tym jest, to punkt wypadowy na wyjazdy 4x4 po interiorze. Ma duże pole namiotowe i kilka domków do wynajęcia.

Znajduję zaciszne miejsce, w małym dołku, dodatkowo stawiam samochód, tak by osłaniał namiot od wiatru. Trochę pomaga. Rozbijam namiot, a Pani Ela gotuje kaszę. Gryczaną.

Jestem bardzo zadowolony z naszego namiotu! Pięć minut i stoi! Wspaniała konstrukcja!

Nie chcę przeszkadzać przy robieniu kolacji, więc biorę aparat i chodzę po okolicy. Czasami, tylko zaglądam co się dzieje w strefie kuchennej.

Po jakiś 20 minutach kasza zaczyna się gotować. Jest szansa na coś gorącego. Dzień był ciepły, a czasami i gorący, ale teraz jesteśmy w środku wyspy, a tutaj nie jest zbyt komfortowo. Jest zimno. I wietrznie. Niedaleko nas rozbiła się para Kanadyjczyków, ale szybko zrezygnowali z namiotu na rzecz domu. Ostrzegają, że będzie zimno. No cóż, trzeba będzie się cieplej ubrać do spania...

Kiedy tak sobie chodzę i podziwiam okolicę podchodzi Pani Ela. Jakaś, taka roztrzęsiona, oczka spocone...

– Nie mam plecaczka – prawie płacze

Dopytuję się kiedy go ostatnio widziała, miała... Wydaje się, że zostawiła, kiedy piliśmy kawę. To jakieś trzy godziny temu i 30 kilometrów wstecz. Jedziemy!

W czasie drogi wypytuję co tam miała. Dużo. Bardzo dużo. Nasze paszporty, pieniądze zachomikowane przed mężem, karta kredytowa i gotówkowa. Trzeba będzie wracać do Reykjaviku, a jesteśmy akurat po przekątnej, na północnym wschodzie kraju. Ze dwa dni stracone. Pocieszam, jak umiem. Tłumaczę, że to tylko pieniądze, że ja mam dowód, więc wrócę itp... Wreszcie używam ostatecznego argumentu:

– Jesteś Dzieckiem Szczęścia! Przecież masz mnie!

Zwiesiła głowę w czarnej rozpaczy... Przecież chciałem jak najlepiej!

Jadę bardzo szybko. Na zachód. Słońce jest już nisko nad horyzontem i oślepia. Szczęśliwie nie ma ruchu... Dojeżdżam do skrętu, jeszcze tylko kilka kilometrów i jesteśmy. Przy gospodarstwie widzimy kilka terenowych samochodów. Większa partia turystów. Podjeżdżam pod sam dom i minka Pani Eli się zmienia. Oczki robią się duże, zęby zaczynają się szczerzyć.

Pani z domku powiedziała, że widziała plecaczek, ale że nie padało, to go nie chowała. Dopiero na noc by zabrała do domu, bo mogłoby padać. Z tego szczęścia Pani Ela obdarowała ją Żubrówką. Też się rozjaśniła i wyglądała na uszczęśliwioną. Jak, to niewiele potrzeba...

Kasza była jakaś dziwna, zresztą po tym wszystkim, to i jeść się za bardzo nie chciało...