Droga do Blonduos...

Wstajemy koło szóstej. Po śniadaniu, które jemy na dole w kuchnio – salonie idziemy na przystanek, aby dojechać do Reykjaviku.

Z tym dojazdem, to mały problemik, bo dzisiaj jest niedziela, a Islandczycy lubią długo pospać i komunikacja się do tego dostosowała. Pierwszy autobus parę minut przed dwunastą. Ulice wymarłe. Puściutko. Tylko kilka kotków robi poranny obchód swojego terenu.

Jeden dał się namówić i podszedł na poranne pieszczoty. Zadbany, wyczesany, tłuściutki. W myśl zasady: kotek najedzony, to kotek szczęśliwy, wygląda na zadowolonego. Ma obróżkę z dzwoneczkiem na szyi, chyba po to, aby było go słychać i ptaszki mogły w odpowiednim momencie się oddalić.

W (albo na) Islandii wszystkie zwierzaki domowe (koty i psy) są rejestrowane. Trzeba się wystarać o zezwolenie, na posiadanie zwierzaka muszą się zgodzić sąsiedzi itd., itp. Nie ma czegoś tak powszechnego, jak na kontynencie, że są bezpańskie zwierzaki, które mnożą się beż żadnego umiaru i w rezultacie zdychają z głodu (Grecja).

Dochodzimy do przystanku. Ja się oddalam na strategiczną odległość, a Pani Ela macha łapką. Mam jakieś, takie przekonanie, że kierowca szybciej się zatrzyma widząc samotną kobietę... Długo nie staliśmy. Po jakimś kwadransie jedziemy do Reykjaviku.

Kierowca był taki grzeczny, że dowiózł nas aż na dworzec autobusowy.

Wysiadając, Pani Ela jeszcze raz podziękowała miłemu PANU za przysługę. Tyle, że troszkę głupio to robiła, bo trzymała się za słupek drzwiowy. Tam, gdzie się zamykają moje drzwi. Dopóki wysiadałem było wszystko w porządku. Kiedy zamknąłem drzwi, przestała dziękować, a skoncentrowała się na opanowaniu narządu mowy, aby nie zaczął wydawać różnych modulowanych dźwięków. Przez pewien czas była cichutka i głęboko oddychała.

Paznokieć sfioletowiał. Troszkę krwi się wylało...

Na dworcu jest wypożyczalnia, ale ceny niezbyt nas zadowalają. Prawie 4 tys PLN (w przeliczeniu) za 10 dni. Przed budynkiem jest inna wypożyczalnia, firmy Budget. Otwierają ją dopiero od ósmej, więc mamy jeszcze troszkę czasu.

Wreszcie się doczekaliśmy. Obsługuje nas Polak. Mało komunikatywny. Urzędowy. Najważniejsze, że cena tutaj niższa od poprzedniej prawie o tysiąc złotych.

O ósmej trzydzieści wyjeżdżamy volkswagenem. Mamy go oddać zatankowanego i bez uszkodzeń. Rezygnujemy z dodatkowego ubezpieczenia, bo jak wyczytałem na jakimś forum, kiedy się uszkodzi samochód, to mimo ubezpieczenia zedrą skórę. Lepiej takie auto zepchnąć z klifu niż oddawać. Oczywiście nic nie powiedziałem o moich ewentualnych zamiarach. Po co palić mosty? Może rzeczywiście trzeba będzie?

Samochodzikiem jedzie się bardzo dobrze. Z początku nie mogę się przyzwyczaić do miękkości kierownicy i odmiennego usytuowania wstecznego biegu, ale powoli wszystko się normuje. Jadąc muszę ciągle zerkać na szybkościomierz, bo tutaj, jak jest napisane 50 km/godz, to tyle trzeba jechać. Nie 55, czy 60, tylko 50, albo mniej. Jest dopiero koło dziewiątej, więc ulice puste i nie mam się do kogo podczepić. Ale jedzie się dobrze i nie błądzę. Droga na lotnisko w Keflaviku dobrze oznakowana, a mieszkamy w H-coś tam, które leży między Reykjavikiem, a lotniskiem.

Dojeżdżamy pod naszą kwaterę po dziewiątej. Jeszcze wszyscy śpią. Zbieramy swoje manele, ładujemy do samochodu i w drogę!

Mamy zamiar jechać drogą 417 do obwodnicy (droga poprowadzona dookoła Islandii) i zacząć zwiedzanie od wschodniej części wyspy.

Jadąc drogą prowadzącą na lotnisko znajdujemy skierowanie na 417-kę. Skręcam. Jadę. Jedno rondo, drugie rondo, wjeżdżam w jakieś nowo wybudowane osiedle... Droga się kończy. Wracam. Znowu próbuję. Wjeżdżam w jakieś inne nowe osiedle. Koniec drogi. Przypomina mi się droga z Sousse do Kairouan w Tunezji, kiedy znienacka ktoś zwinął asfalt i droga się skończyła. Tutaj tak samo. Tyle, że mam jeszcze wiele możliwości i mogę sobie popróbować aż do wieczora. Może trafię na właściwy układ.

Pani Ela (siedzi obok kierowcy, więc ma większe możliwości) wypatrzyła jakąś parę. Zatrzymuję się, a ona biegnie do nich. Zaraz wraca z uśmiechniętym facetem. Polak. Po sobocie zionie ogniem, jak smok wawelski! Już po zapachu poznałbym, że Polak (albo Ruski).

Wytłumaczył nam, że to są nowe osiedla, pobudowane przed kryzysem i jeszcze nikt nie wie jak i gdzie te drogi prowadzą. Zresztą on tutaj też jest w odwiedzinach, bo mieszka w Reykjaviku i niezbyt dobrze się orientuje, a ta z którą jest, to miejscowa, ale ona zna drogę tylko do stolicy. Poradził, abyśmy się nie martwili, tylko jechali byle gdzie, a z pewnością wyjedziemy wcześniej, czy później na „jedynkę” (obwodnicę).

-Wszystkie drogi dojeżdżają do obwodnicy! Tak zrobili, aby za bardzo nie pobłądzić! - stwierdził

Pożyczyliśmy sobie szczęścia i w drogę. Do obwodnicy. Do Reykjaviku. Nie na wschód, a na zachód. Jakoś tak wschodu nam się odechciało...

Koło godziny dziesiątej wreszcie opuszczamy stolicę. Samochodów zaczyna się coraz więcej pokazywać na drodze, ale nie tak, aby przeszkadzało. Droga dobra, równa i szeroka. Mijamy kilka rond (jakoś tak, tutaj, to lubią) i wyjeżdżamy na prostą. Jadę dosyć szybko, bo troszkę mnie cholera wzięła na te oznakowanie szosy, którego nie było. No i zawaliłem sprawę.

Podziwiam przy okazji panoramę wyspy. Pasące się owieczki, zieleń trawy i błękit nieba (uważając, oczywiście na innych użytkowników), nie załapałem, że kierują mnie na objazd. Wyraźnie i po Islandzku było napisane (później zrozumiałem), że mam pojechać drogą 47, aby nie przejeżdżać przez tunel pod fiordem Hvalfjordur!

Serce mnie rozbolało, kiedy musiałem wyciągnąć 1000 koron i dać na bramce. Oczywiście, bramka jest postawiona u wylotu, tak aby już nie można było zrezygnować i zawrócić. Cena wygórowana, ale kiedy zapłaciłem (nie miałem innego wyjścia), to zacząłem się przyzwyczajać do myśli, że właściwie, to warto było, bo przecież więcej tędy nie pojedziemy.

(Tunel znajduje się w południowo-zachodniej części Islandii i stanowi część islandzkiej drogi krajowej nr.1. Jego budowa rozpoczęła się w 1996 r. a zakończyła się w lipcu 1998. Tunel mierzy 5770 m długości, z czego 3750 metrów znajduje się pod fiordem Hvalfjörður w najniższym punkcie jezdnia schodzi 165 metrów poniżej poziomu morza. )

Z tego wszystkiego zgłodnieliśmy i postanowiliśmy się zatrzymać na małą przekąskę w barze przy stacji benzynowej w Borgarnes.

Dwie pizze i cola. Szybko przeliczam na złotówki. Koło 70 PLN.

Doprowadzą mnie dzisiaj do zawału!

Jadłem powoli i ze smakiem (jeżeli coś tyle kosztuje, musi być dobre, nawet jakby nie było). Pani Ela również. Popiliśmy colą i na spacer!

Pochodziliśmy po miasteczku. Małe (jak na nasze standardy), bardzo czyste, kolorowe i pustawe. Położone nad fiordem i przyklejone do niego.

Dalsza droga (jedynka, albo obwodnica islandzka – jak kto woli) prowadzi przez lekko pofałdowany teren. Nie jedziemy wzdłuż wybrzeża, bo doszliśmy do wniosku, że fiordy sobie pooglądamy w Norwegii. Byle do Blonduos. Tam mamy pierwszy nocleg.

Na pole namiotowe nie mamy problemu, aby trafić. Dojazd jest bardzo dobrze oznakowany. Z wysokiej skarpy zjeżdżam pod budynek, gdzie Pani Ela załatwia nocleg. Załatwia, to dużo powiedziane. Płaci i tyle (1500 koron za dwie osoby). Przy okazji poznajemy Polaka, który tam pracuje. Pana Krzysztofa.

Troszkę pogadaliśmy. Pochodzi z terenów północno - wschodnich Polski.

 – Tutaj większość, to Łomżyński i Ełckie. – mówił – Mnie ściągnął szwagier do pracy przy owcach. I tak zostałem...

Pracuje u Islandczyka i jest do wszystkiego. Tak zwana „złota rączka”. Mieszka już siedem lat, ściągnął tutaj żonę i mają dziecko. Ale nie zamierza zostać. Kiedy dziecko podrośnie i będzie musiało iść do szkoły, to wraca do Polski. Dla dobra dziecka. Tutaj jest niski poziom nauczania, a on chciałby wykształcić swoje dzieci. Opowiedział, jak wytłumaczył potęgowanie znajomemu miejscowemu, który musiał zdać jakiś egzamin. Później patrzyli się na niego, jak na wykształciucha, bo przecież niemożliwe, aby człowiek z taką wiedzą pracował jako zwykły robotnik.

Zarobki tutaj są bardzo dobre. Trzeba ciężko pracować, ale zarobić można. W sezonie, kiedy zabijają owce, można zarobić 10 tysięcy (PLN) miesięcznie.

Jest również bardzo rozbudowany system opieki społecznej. Po roku legalnej pracy można dwa lata nie pracować, bo opieka płaci zasiłek (1 tys euro). Później również można być finansowanym, jako ten co nie może sobie znaleźć pracy, ale już z innego funduszu.

Pan Krzysztof z tego nie korzysta, bo zależy mu na opinii i na pieniądzach. W Polsce buduje dom, gdzie po powrocie będzie mieszkał z rodziną.

Opowiadał, również o Polakach. Różni poprzyjeżdżali. Popsuli opinię. Nie chcą pracować, tylko korzystają z zasiłków, piją, rozrabiają.

Opowiedział, jak w ich miasteczku ktoś się włamał do sklepu. I jak się modlili, aby nie byli, to Polacy. Wymodlili. Litwin i Rosjanin.

Na Islandii, wśród Islandczyków, nie ma praktycznie przestępstw. Kraj ma 6 więzień i ukarani czekają w kolejce. Czasami nawet i sześć lat. Oczywiście za drobne przestępstwa i miejscowi. Cudzoziemcy są inaczej traktowani. Idą do ancla prosto z sali sądowej.

Po pogaduchach poszedłem na spacer z Panią Elą na spacer nad rzekę. Piękny widok. Zaraz za mostem jest park (na Islandii każda mieścina posiada park), gdzie są ławeczki, można odpocząć, popodziwiać rzekę i pływające po niej ptaki.