Islandia...
Nie powiem, że zawsze, ale ciekawiła mnie ta wyspa. Eryk Rudy, wikingowie, ich podróże i poszukiwanie nowych ziem, rozpalały moją wyobraźnię. Jakieś dziesiąt lat temu... Później wszystko odeszło na dalszy plan, bo było, jak było.
Kiedy wybuchł wulkan Eyjafjallajökull w 2010 roku i miałem okazję pojechać do Izraela za niewielkie pieniądze, zaciekawienie odżyło. No i pojechaliśmy.
Zanim pojechaliśmy (bilety kupione w maju), zaczęliśmy zbierać informacje. Sporo dowiedzieliśmy się z forum na stronie www.iceland.pl, ale więcej z relacji innych podróżników.
Przede wszystkim dowiedzieliśmy się, że Islandia, to drogi kraj. I zimny. I wietrzny. Bardzo wietrzny.
Jeżeli chodzi o deszcz i wiatry, to Szkocja się chowa! Chwilami wiatr jest taki, że pada poziomo. Słabsze namioty na tym wietrze się rwą, a kiedy pada deszcz, to przeciekają. Ekstremalne warunki, to i specjalny sprzęt...
Dowiedzieliśmy się również, że Islandia należy do „Strefy Shengen”, ale nie do końca. To znaczy, należy do końca, ale na własnych, szczególnych prawach, z których między innymi wynika, że wolno tam przywieźć tylko 3,5 kg swojej żywności i żadnej kiełbasy. Czyli popularne kabanosy odpadają...
Mając te wszystkie informacje zaczęliśmy dobierać sprzęt. Kupiliśmy namiot (dobry, górski namiot - HASKY), który rozkłada się w 5 minut (fakt – zaraz, jak przyszedł, to go w domu rozłożyłem, ale na protesty Pani Eli musiałem, go wieczorem zwinąć). Kupiliśmy również kaszę gryczaną (której w, albo na Islandii nie ma) oraz konserwy wojskowe. I kabanosy.
Wiedząc, że będziemy musieli wynająć samochód, usiłowaliśmy znaleźć jeszcze dwie osoby, aby potanieć podróż. Troszkę poszukałem, a nawet dwa razy jeden się zgłosił, ale, że w rezultacie zrezygnował (i bardzo dobrze, bo okazało się, że to buc), zostaliśmy sami.
Samochód postanowiliśmy wynająć już na miejscu i będzie, to osobówka – niestety.
Tak przygotowani, z załadowanymi plecakami (każdy ważył po 17 kg) pojechaliśmy na Okęcie...
Na pokład samolotu linii Iceland Express weszliśmy wraz sporą grupką emigracji oraz wycieczkowiczami. Pani Ela zaraz nawiązała rozmowę z sąsiadką. Jechała na tydzień, zapłaciła 6500 PLN za zwiedzanie. Wstępy i wszelkie dodatki osobno płatne. Dużo. Mamy zamiar zmieścić się w tej kwocie podróżując przez dwa tygodnie.
W samolocie było całkiem przyjemnie, dopóki dziecko nie zaczęło się drzeć. A darło się, że HEJ!!! Ponieważ mamusia siedziała po drugiej stronie korytarza, więc w przerwie na zaczerpnięcie tchu, poradziłem matce, aby dała solidnego klapsa. Wtedy będzie miała przynajmniej powód do krzyku.
– Nie będę przy ludziach biła dziecka – odpowiedziała
Klaps, to jest bicie? Ale, to jej problem. Jak, to dobrze, że u mnie już po wszystkim...
Wreszcie lądujemy w Keflaviku. Małe lotnisko, bo i kraj mały. Wszystkiego raptem 330 tys mieszkańców, z czego 130 tys zamieszkuje w Reykjaviku.
Pani Ela wymienia 300$ w kantorze (tylko tyle, bo uważamy, że poza lotniskiem będzie korzystniejszy kurs – co jest błędem) i kombinujemy jak dostać się do Hafnarfjordur, gdzie mamy zamówiony nocleg. Znajdujemy Fly-bus, którym dojeżdżamy pod hotel Viking w tej miejscowości. Ogólnie, to nawet nie starałem się zapamiętywać nazw. Mówiłem Pani Eli „H-coś tam, gdzie spaliśmy” i to wystarczało. Dla niej. Dla innych nie musiałem się wysilać, bo po angielsku, to Pani Ela i to był już jej problem. Bardzo dobry podział pracy – ja: fizyczny, nadobna część: umysłowy.
Na ulicę Kościelną 11b(Kirk-coś tam...), gdzie mamy spać (5 tys koron za pokój) docieramy koło 20.
Domek bardzo przytulny. Udekorowany obrazami i ze starymi meblami. Ma duszę. Właściciel – Oskar, nie narzucał się swoją obecnością. Skasował 5 tysięcy koron, pokazał pokój i zniknął. Sąsiedni pokój zajmuje jakaś młoda para , z którą nie zdążamy pogadać, bo przecież NAM się spieszy...
Zostawiamy plecaki i na miasto. Jest jeszcze widno. Powietrze przejrzyste, niebo niebieskie, jak w Grecji. Tylko ten wiatr i temperatura...
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to czystość. Zarówno ulice, jak i chodniki są właściwie bezśmieciowe. Również uprzejmość (wytresowanie) kierowców. Kiedy skręcałem w stronę przejścia dla pieszych, samochody zwalniały i zatrzymywały się. Kierowca uważa, nie pieszy!
Zwiedzając H-coś tam, trafiamy do „Irish Pub”. Ceny powalające! Piwo za 800koron (20PLN). Wypijamy jednak czcząc swój przyjazd. Przy okazji gadamy z miejscowym emerytem, który się skarży, że przeszedł na emeryturę w tym roku i mu się nudzi. Dlatego pije. Zna wielu tutejszych Polaków. Mają mocniejszą głowę od niego. Takie tam skargi starego człowieka... Już nawalonego ichnim piwem po 800 koron kufel.
Dobrze, że się przyplątał, bo to nam pozwoliło zaoszczędzić następne 1600 koron. Poszliśmy na spacer. Nad morze.
Nad samym morzem poprowadzony jest spacerniak. Sporo osób (jak na Islandię) jeździ rowerami. Kilkunastu łapie ryby. Przyjrzałem się rybkom, które wyciągali. Podobne do naszych fląder. Dokładnie nie obejrzałem, bo była jedna i w dodatku z uciętym łbem.
Koło 22 wracamy do domu, gdzie zastajemy naszych sąsiadów kąpiących się w jakuzzi. Tutaj mają ciepłą wodę z gejzerów. Śmierdzi siarkowodorem, aż w nosie kręci, ale dla zdrowia i ciekawości można dużo wytrzymać... Myłem zęby, więc wiem nawet, jaki ma smak, bo przez pomyłkę odkręciłem ciepłą.
Koło 23 robi się szarówka. Idziemy spać.