1 2 3 4 5 6 7

COLOMBO

O 5 rano wstajemy.

Poprzedniego dnia, odebraliśmy Wieńka z Dworca Zachodniego i dowieźliśmy do siebie. Jechał cały dzień. Najpierw do Rzeszowa, autobusem, w którym ogrzewanie częściowo działało, a później już normalniejszym busem. Przeziębił się. Ma katar. Pocieszam, że na słoneczku raz – dwa się wygrzeje...

Mamy lot z międzylądowaniem w Kijowie. Czasu jednak zbyt mało, aby połazić po stolicy Ukrainy. Ponieważ mamy już bilety do samego Colombo, to idziemy bezpośrednio na przejście tranzytowe. Jest to wąskie gardło dworca lotniczego. Dwie bramki i dłuuuuga kolejka chcących przejść ludzi. Szybko przechodzimy i idziemy na dól, do hali – poczekalni.

Pani Ela chciała przestawić zegarek, bo czas się zmienił i stwierdziła jego brak. Jak przyjemnie... A to mnie wymyśla od sklerotyków... Stety – czasy się zmieniły, jak i mentalność. Zegarek czekał u straży granicznej. Oddali. Moja zapominalska żona pobiegła jeszcze raz z banknotem pięciodolarowym. Znaleźne...

Trzy godzinki czekania na lotnisku w Kijowie minęło szybko. Lot do Colombo również, bo prawie cały czas spaliśmy.

Wreszcie lądujemy. Wychodzimy tunelem do klimatyzowanego wnętrza. Wypełnienie wniosków wizowych i opłata za wizę (25$), to moment. Przechodzimy przez bramki i odbieramy bagaże. Tutaj już jest ciepławo, więc przebieram się za słupkiem w lżejsze rzeczy. Porządkowy Lankijczyk tylko szczerzy zęby. Ja się również do niego wyszczerzyłem. Pani Ela pogania...

Przy wyjściu z dworca lotniczego są kantory. Jaśnie Pani wymienia 1000$. Wieniek 200. Ja oszczędzam. Będę pasożytował.

Załatwiamy taksówkę do hostelu. Nie szło się wytargować. Płacimy 3200 rupii (sto złotych). To nie Indie... No i po 3 rano. Jesteśmy lekko zmęczeni i niewyspani, mimo ciągłego drzemania w samolotach.

Dowiezieni pod samą bramę hostelu, nawet długo nie dobijamy się. Właścicielka czujnie spała – czekała na nas.

Pokój niezbyt duży i jedno łóżko. Kładę się w środku nie słuchając dogadywań Pani Eli, że teraz, to ja poczuję, co to znaczy...

Ostrzegam Wienia, że wszelkie przytulanki, będą traktowane, jako agresja i odpowiednio przeze mnie traktowane.

–  I vice versa. – odpowiedział.

No, zobaczymy. Jednak, to ja jestem z żoną...

Kilka godzin drzemki dobrze nam zrobiło. Wyprostowane nogi, pozycja pozioma... Wienio troszkę się rozpychał, ale że spał w kokonie z prześcieradła, więc za bardzo mi nie zaszkodził. Nieprzyzwyczajony.

Po 7 wstaję i robię kawę, którą Pani Ela nauczona smutnym doświadczeniem, zabrała ze sobą. Kawkę pijemy w ogródku, przy stoliku. Jest bardzo przyjemnie. Jeszcze ciepło (nie gorąco), ptaszki drą dzioby, miejscowe, dobrze odżywione koty łażą po trawie omijając dużego żółwia. Hostel przyjazny dla wszystkich! W dodatku Pani policzyła nam za półtorej nocy, co do tej pory nam się nie zdarzyło...

Zostaliśmy poinstruowani, jak dojść do dworca kolejowego. Jest kilka tras. Wybieramy nadmorską, a właściwie nadoceaniczną.

Idziemy w dół uliczki, przechodzimy przez teren hotelu, tory kolejowe i już piasek, a dalej ocean. Skręcamy w lewo i idziemy brzegiem, po twardym piasku obmywanym przez fale. Pani Ela i Wieniek ściągają buty i brodzą w płytkiej wodzie. Ja sobie darowuję, bo z moich sandałów niezbyt chętnie wylatuje piasek.

Mamy dużo czasu, więc idziemy powoli ciesząc się słońcem i widokiem oceanu. Tak dochodzimy do skał, które zamykają plażę. Wspinamy się na stromą skarpę, po której poprowadzona jest linia kolejowa. Obok torów jest ścieżka, więc nie ma problemów z kierunkiem.

Mijamy wędkarzy, którzy na skałach usiłują coś złapać i po kilkuset metrach jesteśmy na stacji Mont Lavinia. Jedziemy do Fort Colombo. Bilet kosztuje jakieś śmieszne pieniądze – 30, cz 50 (po przeliczeniu) groszy.

Lankijczycy są bardzo uprzejmi. I nie nachalni. Zupełnie inaczej niż w Indiach. Na ulicy, nie czuć tego co w miastach hinduskich, może z tego powodu, że krów brak, a może po prostu bardziej dbają o czystość. Stacja kolejowa Fort Colombo w miarę czysta i naokoło stacji również. Pokazują nam drogę do kasy biletowej, gdzie kupujemy bilety do Anuradhapura. Niestety, już nie ma sypialnych, więc musimy się zadowolić w drugiej klasie.

Jeszcze maleńkie co-nieco w pobliskiej garkuchni i wracamy.

Pociąg już czeka. Wsiadamy w ostatniej chwili, tuż przed trójką białasów. Sztywniaki. Zostali doprowadzeni przez Lankijczyka, który na do widzenia podał im rękę. Z obrzydzeniem ją uścisnęli. Ja z obrzydzeniem obserwowałem, jak zaraz po tym psikali sobie dłonie jakimś płynem. Odkażali się.

Są tacy ludzie. Tylko po co jeżdżą pociągami? Przypomniała mi się dziewucha w Cusco, wlewająca jodynę do butelki z wodą. Również odkażała. Ale przecież musiała jeść, oddychać... Zmanierowanie i bezmyślność...

Mamy do wieczora dużo czasu, więc idziemy na plażę. Nad wodę!

Piękne fale. Wielkie. Woda ciepła, bardzo słona. Wienio, który jest trochę przeziębiony, nie może się powstrzymać i włazi do wody. Pływa, skacze po falach, bawi się jak dzieciak. My (Pani Ela i ja), zresztą też. Tylko zamków z piasku nie buduję. To już by była, chyba mała przesada...

Kiedy odpoczywamy po kąpieli zaczyna się istna pielgrzymka naręcznych kupców. Obrazy, muszelki, owoce, wisiorki... I inne badziewie. Nic nie kupujemy, bo nie ma sensu targać ze sobą całą drogę jakiś rzeczy.

Jeszcze mała drzemka w gesthausie i zbieramy się. Ciepłe rzeczy zostawiamy na miejscu. Nie ma najmniejszych problemów. Ja zostawiam wszystko, Pani Ela zostawia sobie koszulę flanelową, a Wienio (chrychający i zasmarkany) i koszulę i polar. Sri Lanka leży na 8 stopniu szerokości, więc raczej nie powinienem zmarznąć.

Wagony są ponumerowane. Jak w Indiach. Szczęśliwie, Wieniek zobaczył odpowiedni numer i trafiliśmy. Pociąg pamiętający, chyba czasy panowania Anglików. Wagon, jak z odległego PRL-u. Drzwi międzywagonowe się nie zamykają i w czasie jazdy towarzyszy nam głośny stukot.

Szczęśliwe jesteśmy (Pani Ela i ja) zmęczeni i (Wieniek) chorzy, więc śpimy z małymi przerwami do samej Anuradhapury.